Frustracja

"Ja, Feuerbach" - reż. Piotr Fronczewski - Teatr Ateneum im. Stefana Jaracza w Warszawie

Piotr Fronczewski zabrał głos. W przedstawieniu, które wyreżyserował i w którym zagrał główną rolę, tudzież w serii wywiadów z okolic premiery wyrąbał wszystko, co myśli o starym teatrze, który ukochał, o jego historii, tradycji, odwiecznych obyczajach - i o barbarii teatru nowego, który to odrzuca. Był w tym bez wątpienia szczery. Żal tylko, że owa szczerość, ufundowana na schematach, uproszczeniach i złości, mogła wprawić, podejrzewam, w konfuzję nawet zaprzysięgłych wyznawców podobnych poglądów. Nie mówiąc już o tych, którzy obserwując bijatyki "starych" z "młodymi" w teatrze, stronią od przywdziewania kibicowskich szalików

"Ja, Feuerbach", sztuka Tankreda Dorsta sprzed trzydziestu lat, to rzecz o cudzie, wariactwie i okrucieństwie aktorstwa. Stary aktor stawia się do teatru na coś w rodzaju przesłuchania. Ma zaprezentować swój kunszt przed reżyserem, który być może będzie miał dla niego rolę. Ale reżysera nie ma na widowni, jest tylko asystent. Wobec asystenta zatem mistrz prezentuje pawi ogon. Bawi anegdotami, demonstruje bezbłędny warsztat, jego popisy są olśniewające. W pewnej chwili kładzie się jednak na nich cień rozgoryczenia upokarzającą sytuacją. Wstępne dusery ustępują miejsca gorzkim przytykom. Aktor z chwili na chwilę miesza się, gubi, denerwuje. W którymś momencie jest już jasne, że siedmioletnia pauza od ostatniego występu nie wzięła się znikąd, że była tam długa kuracja w zakładzie psychiatrycznym. I jasne jest też, że z angażu nici, że kolejny cios będzie nieunikniony.

Fronczewski wymyślił, że jego inscenizacja będzie czymś na wzór testamentu, bo pan Feuerbach jest w fazie schyłkowej. Ale chcę go przedstawić - mówił w wywiadzie - przede wszystkim jako człowieka arcywrażliwego, ze świadomością artystyczną, z zasobem wiedzy o teatrze i "wizją, którą przyjmuje z najwyższą pokorą". Świadomie przeżywa teatr i swoją obecność na scenie. Jest cichy, pełen pokory, niepozorny. Nie do rozpoznania w ulicznym tłumie. Ma jednak wyobraźnię, wnętrze, wrażliwą duszę, jest niemal obdarzony metafizyczną poświatą. Stara się mówić o metafizyce przedstawicielowi nowego myślenia o teatrze, a mówiąc wprost - barbarzyńcy. Młodemu, ironicznemu, pogardliwemu człowiekowi, który odmawia Feuerbachowi racji bytu. Reprezentuje to pokolenie, które odrzuca historię teatru, tradycję, obyczaje. W innym wywiadzie wskazanie winnego brzmiało jeszcze mocniej: Asystent reżysera i dyrektora teatru, pana Lettau, to młody człowiek będący wyznawcą nowej myśli teatrologicznej, z którą nie zawsze się zgadzam. Feuerbach jest ze starego świata, niepotrzebnego, groteskowego, jest kimś zbędnym, śmiesznym dla młodych wilków wkraczających do teatru. Asystent jest arogancki, pewny siebie, pozbawiony znajomości tradycji i obyczaju teatralnego, szacunku dla samego teatru.

Hm! Byłbym ostatnim, któremu by się chciało podpowiadać linię obrony postponowanemu asystentowi. Przykładów kompromitującej ignorancji najmłodszych twórców dalibóg mam po dziurki w nosie na co dzień. Siedząc na widowni Ateneum z głupią nadzieją, czekałem jednak, że Grzegorz Damięcki nie zdzierży, zatrzyma akcję i w imieniu swej postaci syknie: Drogi panie F. Ja panu współczuję, ale niechże pan wejdzie w moje położenie. Ja nie jestem żadnym "wyznawcą nowej myśli teatrologicznej", skąd coś takiego panu w ogóle przyszło do głowy? Jestem w teatrze, owszem, trochę z przypadku, jestem od przynoszenia kawy i od paskudnych zadań. To pan Lettau kazał mi pana spławić! Tak, pan Lettau, dyrektor, artysta z pańskiego pokolenia, z pańskiego "starego świata", ceniony, z nazwiskiem. Pracowaliście razem w Hanowerze. On pana zaprosił na przesłuchanie, po czym nawet nie pofatygował się, żeby podać panu dłoń, wysłał mnie, młodego, który szefowi nie ma prawa odmówić. Tymczasem pan nawet nie raczy zauważyć jego grubiaństwa, winiąc mnie za wszystko, a ja tylko kombinuję, jak wybrnąć z tej nieprzyjemnej - dla mnie też, proszę mi wierzyć - sytuacji. Panie F! Naprawdę jest pan pewny, że to właśnie ja odpowiadam za to, co pana dziś spotyka?

Piotr Fronczewski w moim życiu widza teatralnego pojawił się saltem w przód. Miał na nogach łaciate portki Truffaldina, a na głowie jeszcze wszystkie włosy. Było to jakieś czterdzieści lat temu we Współczesnym, w "Królu Jeleniu" Carla Gozziego w reżyserii Giovanniego Pampiglionego, bodaj najlepszej na polskiej scenie realizacji commedii dellarte.

Od początku było jasne, że to sceniczna osobowość. Znakomity technik z wrodzonym poczuciem formy, predestynowany do groteski, chłodny, z charakterystycznym matem w głosie, kiedy trzeba ciepłym, kiedy trzeba metalicznie lodowatym. W latach siedemdziesiątych grał w teatrze

wielkie role, ale obecny też był na estradzie, w kabarecie. Popularność nadętej postaci w cylindrze wykreowanej u Olgi Lipińskiej wyszła mu bokiem w Dramatycznym, kiedy krytyka kpiła, że "pan Piotruś gra Hamleta". Niesprawiedliwie; pamiętam do dziś tamtego księcia Danii, inteligenta siedzącego na jakimś schodku i mówiącego Być albo nie być jak najintymniejsze i krystalicznie logiczne gadanie z samym sobą. Obok były wielkie kreacje Henryka w "Ślubie", Filipa w "Iwonie...", Szarma w "Operetce", z groteskową retoryką Witolda Gombrowicza aktorowi było najwyraźniej po drodze.

Aliści potem przyszły chorobliwie chude lata osiemdziesiąte z przelotnym spotkaniem z Grzegorzewskim (Mackie Majcher w Operze za trzy grosze) i rolą u Dejmka w "Portrecie" Mrożka zrobioną w tydzień, jako zastępstwo. W latach dziewięćdziesiątych był tylko Pchełka w "Antygonie w Nowym Jorku" Głowackiego, patetyczny Wojewoda w "Mazepie" i popisowy Cyrano de Bergerac. W wieku dwudziestym pierwszym nastąpiło wspaniałe zwieńczenie: rola-arcydzieło, Edyp w spektaklu Holoubka. Więc duże, istotne, milowe role, ale co cztery, pięć lat A poza tym jakieś głupstwa, mało ważące, acz angażujące na długo. "Edypa" z 2004 roku dawno już nie ma w repertuarze. Za to wcześniejsza "Kolacja dla głupca" nie schodzi z afisza Ateneum i to ją Fronczewski do pary najpierw z Pszoniakiem, a potem z Tyńcem tłucze na scenie już dwanaście lat.

Żeby było jasne: granie farsy to nie jest żaden zarzut. Ten gatunek sztuki scenicznej zasługuje na szacunek, jeśli jest dobrze zrobiony, a Głupiec był zrobiony dobrze, przynajmniej wtedy, dwanaście lat temu; nie wiem, jak jest z jego kondycją teraz. Niczego uwłaczającego w farsie nie ma. Ja tylko upraszam mistrza, by zechciał nieco oszczędniej ciskać gromy na nowe pokolenie, które odrzuca historię teatru. Albowiem to straszne pokolenie ma narzędzia, którymi łatwo może sobie ową historię "wyklikać" choćby w zakresie ostatnich dekad. I co będzie, gdy odkryje tam pokłady białych plam? Pustych sezonów? Obciążających, rzecz jasna, konto nie tylko rodzimych Feuerbachów, ale przede wszystkim rówieśnych im panów Lettau, reżyserów i szefów scen. To ich gnuśności - albo łagodniej: pogubieniu - zawdzięczać należy fakt, że barbarzyńcy lat dziewięćdziesiątych brali rząd scenicznych dusz nieledwie walkowerem, ścigani jedynie zaklęciami o konieczności szacunku dla historii, tradycji, obyczajów. Nie zaś przedsięwzięciami scenicznymi zdolnymi wejść w artystyczne szranki! Holoubkowski "Edyp", gdy powstał, cieszył się powszechnym uznaniem, również wśród "młodych wilków". Tylko ile takich "Edypów" znajdzie się w dorobku tamtych lat?

Feuerbacha dwadzieścia pięć lat temu wprowadził na polską scenę Tadeusz Łomnicki. Piotr Fronczewski mówi dziś o tym z wyraźnym dystansem: miałem wówczas wrażenie, że Tadeusz zagrał coś, co nazwałbym prezentacją własnej maestrii, wielkości, wirtuozerii. To był raczej "ja, Łomnicki" niż "ja, Feuerbach".

Nieco inaczej to zapamiętałem. Oczywiście u Łomnickiego element popisu był właściwie obecny zawsze, nieodmiennie. Aliści aktor, też będący reżyserem widowiska, kładł nacisk na cudowne piękno tej świątyni szaleństwa, jaką jest teatr. Mając do dyspozycji ogromną scenę Dramatycznego, prześwietlał ją nieoczekiwanymi smugami reflektorów. Kazał maszynistom dźwigać przez całą przestrzeń zwinięty horyzont, jakby bawiąc się czysto geometrycznym kształtem wielkiej, ugiętej rury. Tworzył oszczędne, acz wyraziste obrazy mistycznego miejsca, w którym był bezwzględnie u siebie, z całym prestidigitatorskim kunsztem wyczarowywania z niczego, czystym aktorskim gestem gromady nieistniejących ptaków. A gdy w finale boso i zwiewnie, tak, zwiewnie, przy całej słoniowatości sylwetki zbiegał ze sceny, mieliśmy apoteozę. Nie klęskę w castingu na rolę.

Wolę takie czytanie sztuki Tankreda Dorsta niż to, które zaproponował młodszy o ćwierć wieku interpretator - choć oczywiście nowej wizji także nie brakuje scenicznej mocy. Wykonawca roli Feuerbacha jest wystarczająco wspaniałym aktorem, by owej cichej pokorze inteligentnego, obrażanego przez świat wrażliwca nadać przejmujący, chwilami wręcz rozdzierający ton. Tu nie o maestrię zawodu chodzi. Tylko o sens. O to, że Piotr Fronczewski, na którego sceniczną obecność pokolenia miłośników teatru zawsze czekały i czekają (zżymając się, że jest tak rzadka i bywa tak błaha), wystawił i zagrał spektakl po to, by się poskarżyć. Jego skarga była, jako się rzekło, szczera. Ba, z pewnego punktu widzenia uprawniona, chociaż jej nielogiczności starałem się wykazać. Nie ma to znaczenia. Wygląda bowiem na to, że skarga na własny los wykrzyczana wprost, wyłożona odbiorcy na łopacie, nigdy nie jest w sztuce nośna. I bywa okrutnie karana - wzruszeniem ramion.

Jacek Sieradzki
Odra nr 4
10 kwietnia 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...