Fundamentaliści

"Rękopis znaleziony w Saragossie" - reż. Paweł Świątek - Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu

Opolski spektakl Pawła Świątka zapowiadany był jako rozprawa z chrześcijańskim fundamentalizmem. Obnaża różne fundamentalizmy. A ostatecznie sam siebie - jako spektakl tyle efektowny, co efekciarski.

Teatr im. Jana Kochanowskiego pod dyrekcją Tomasza Koniny ma wielkie, ogólnopolskie ambicje, które wyrażają się również poprzez monumentalne zamierzenia inscenizacyjne. Do realizacji "W poszukiwaniu straconego czasu" według Prousta w reżyserii Krzysztofa Garbaczewskiego nie doszło. Reżyser, który zdobywał sławę w Opolu - stał się atrakcją scen Warszawy i Krakowa. Dyrektor Konina, wcześniej stawiający także na Maję Kleczewską, teraz daje szansę Pawłowi Świątkowi. Po premierze "Dżumy" według Camusa powierzył mu inscenizację "Rękopisu znalezionego w Saragossie" według Jana Potockiego.

Kolorowy zawrót głowy

Świątek wszedł do polskiego teatru jak burza, wybitną i błyskotliwą adaptacją "Pawia królowej" Doroty Masłowskiej w Starym Teatrze. Spektakl pokazał, że młody reżyser ma fantastyczne wyczucie formy i potrafi ironicznie traktować swoich bohaterów. Kolejny udany spektakl, poprzedzający opolską premierę, czyli "Smutek tropików" w krakowskiej Łaźni Nowej, potwierdził, że Świętek za jeden z najważniejszych celów stawia sobie tworzenie portretu zbiorowego i diagnozowanie świadomości młodego pokolenia - z naciskiem na eksponowanie myślowych mielizn i ideowej pustki rówieśników. Tematem "Pawia królowej" była miałkość marzeń o celebryctwie medialno-artystycznej warszawki z mocno prowincjonalnym i zapyziałym obliczem. "Smutek tropików" wydobywał pustkę młodych Amerykanów i Europejczyków, którzy starają się wypełnić ją egzotycznymi podróżami do Azji i Afryki.

Wspominam o tym, bo "Rękopis znaleziony w Saragossie" według Jana Potockiego w adaptacji Mateusza Pakuły łączy tematy dwóch najważniejszych dotąd spektakli Świątka. Koncentruje się na zderzeniu europejskiego dziedzictwa z doświadczeniem odmienności reprezentowanej przez muzułmanów, Żydów i Cyganów. Oficer i chrześcijanin Alfons van Worden (Maciej Namysło) ma okazję sprawdzić swoją otwartość, tolerancję, ale i wierność zasadom. Oglądamy go w scenach spotkań i igraszek z muzułmańskimi księżniczkami Eminą i Zibeldą Gomelez. Wysłuchujemy opowieści o Paszece zakochanym w siostrze, co umożliwia macocha, komplikując wszakże życie rodzinne i uczuciowe młodego mężczyzny. Jest też rozbójnik Zoto porywający narzeczoną Principina. Kabalista i Cyganie dopełniają pejzażu, w którym wszystko, co inne i odmienne, jest atrakcyjniejsze od świata rodzimych wartości. Wszakże do czasu, gdy pozory wzniosłej egzotycznej duchowości ujawniają swoje cielesne uwikłanie i systemowe ograniczenia. Trochę jak w "Smutku tropików".

Jeśli chodzi o wspomnianą wcześniej tolerancję, gusty kinomanów i teatromanów wystawione są na poważną próbę jeszcze przed pójściem w górę kurtyny, tym razem przezroczystej, plastikowej. Sążniste i bogate w wątki dzieło Potockiego zostało bowiem przykrojone przez Świątka i Pakułę do ledwie godzinnego spektaklu. Nie tylko miłośnicy filmowej adaptacji Wojciecha Hasa z udziałem Zbigniewa Cybulskiego zauważą, że to teatralny trailer. Podobny problem mogą mieć ci, którzy pamiętają z opolskiego festiwalu "Klasyka Polska" prezentację monumentalnego spektaklu Tadeusza Bradeckiego, który zatrudnił i przywiózł do Opola aż pięćdziesięciu pięciu aktorów, w tym całą czołówkę Starego (1992). Szkatułkowa konstrukcja i galimatias przeplatających się wątków znalazły w tamtym przedstawieniu odpowiednie miejsce i czas, nawet jeśli ten ostatni mógł się nieco dłużyć widzom. Paradoks spektaklu Świątka polega na tym, że podobny efekt osiągnął po ledwie kilkudziesięciu minutach kolorowego zawrotu głowy.

Religijne piekło

Trzeba jednak podkreślić, że na początku opolski spektakl jest wizualnie niezwykle atrakcyjny. Scenografia i światła Marcina Chlandy oraz kostiumy Julii Kornackiej i Arka Ślesińskiego mogłyby dostać nawet Oscara. Świątek umie tworzyć nowoczesne, teledyskowe obrazy i opolska scena pyszni się fosforyzującymi kolorami techno niczym ekskluzywny klub. Scena pokryta jest czarnym, błyszczącym parkietem. Okalają ją czarno-białe zastawki, nadające scenicznej przestrzeni formę wnętrza kolczastej kuli. Pewnie ziemskiej. Jak możemy się szybko przekonać, niezbyt wygodnej do mieszkania, głównie z powodu religijnych i światopoglądowych napięć. Świat, który oglądamy, uwiera jak hiszpański but albo najeżone gwoździami madejowe łoże. A chociaż nie widzimy inkwizytorskich gadżetów w przedstawieniu, ich widma są obecne pośrednio w naszej wyobraźni - poprzez obecność Wielkiego Hiszpańskiego Inkwizytora.

Pośrodku sceny wyrasta drzewo, pewnie wiadomości Złego i Dobrego. Lecz już nie rośnie. Obumarło. Suchy kadłub podtrzymywany jest przez konstrukcję z czarnych plastikowych elementów miejskiej kanalizacji. Obraz, jaki mógłby ilustrować wyobrażenia Samuela Becketta o scenografii "Czekając na Godota". Oj, nie mogą doczekać się Boga bohaterowie Świątka! Tylko powołują się na niego, myląc własne wyobrażenia religijności z duchowym ideałem.

Całość oświetlona jest przez zimne stroboskopowe światła. Scenę zaś zamykają fosforyzujące projekcje. Abstrakcyjne, przedstawiające geometryczne figury o zmiennej formie, często o pogłębionej perspektywie. Może to wzór na mechanizm świata. A może portret sztucznej inteligencji, która cynicznie czuwa nad tym religijnym piekłem.

Reżyserowi na pewno udało się uzyskać mocny efekt kontrastu między technologiami, które napędzają współczesność, a religijnymi napięciami o biblijnych, historycznych korzeniach. Religia musi robić na tym tle wrażenie atawizmu. Zwłaszcza że każda scena spektaklu przynosząca kontakt van Wordena z odmienną religią czy kulturą - kończy się groźbą kary wygłaszaną przez Inkwizytora. Intrygujący ma wygląd. Został pokazany jako ciemna, pierwotna siła. To zły mag odziany w czarną, połyskliwą suknię, z zakrytą twarzą. Może nawet sam diabeł wcielony. Jego obecność współtworzy groźny pomruk, wzmocniony przez mikrofon z pogłosem, dający efekt mrocznego rapu. Albo melodeklamacji i modlitwy o śmierć. Na tym tle odbija się zwłaszcza platyna warholowskiej peruki i biel garnituru Judyty Paradzińskiej, grającej Rękopis i alter ego reżysera.

Czerń Inkwizytora odbija się też od barwności świata muzułmańskich księżniczek. Ich wygląd został znacząco uwspółcześniony. Miast nosić tradycyjne suknie, opatulone są w fosforyzujące śpiwory. Ich głowy okalają kolorowe opaski, zaś usta podkreśla obficie szminka. To hipsterskie trendsetterki, bardziej bywalczynie imprez techno, aniżeli pielgrzymek do Mekki. Mówią unissono, prowadząc erotyczną grę wokół van Wordena. Oplatają go siecią pokus lub wprost, nogami i rękami, jak w klubie erotycznym. Specyficzne to muzułmanki - zreformowane, otwarte. Nowoczesne, postępowe, modne. I tylko jedno im przeszkadza - symbole chrześcijańskie noszone przez van Wordena!

A jednak teledysk

Egzotykę i rzekomą atrakcyjność świata, do którego nie przynależy główny bohater, tworzą też pieśni Murzyńsko-Hiszpańskiego Chóru, motywy cygańskie i, jakże dzisiaj modnej wśród rockowych gwiazd, kabały. Tylko chrześcijan van Worden jest czarno-biały, rozdygotany, niepewny siebie, spanikowany.

Grający go Maciej Namysło jest świetnie przygotowany do roli. Jego ruchy, chociaż nie odrywa się od ziemi, nieustannie podporządkowane są grawitacji, jakiej podlega ciało zawieszone na szubienicy - martwe, poruszane przez wiatr. To żywy trup. Można nawet zadać pytanie: czy dobry chrześcijanin to martwy chrześcijanin? Nie przypisuję go zresztą reżyserowi. On tylko podsuwa je z szyderczą przewrotnością.

W znaczący sposób zaaranżował monologi i dialogi Namysło. Aktor mówi, patrząc ponad amfiteatralną widownią, jakby starał się złapać wzrokowy kontakt z Bogiem. Jest w tym solenność wiary, ale i znak, że jest samotny i pełen lęku. A jednak nie przeszkadza mu, by po wielokroć, przekraczać samego siebie i eksperymentować. Mając nieustanne poczucie straty lepszego, ciekawszego życia w innej religii i kulturze - zawsze ląduje pod szubienicą. Każdy eksperyment kończy się tak samo. Kacem. Rozczarowaniem. Pustką. Nowe religijne raje na ziemi nie istnieją. Działa tylko wabik odmienności, chęci zmiany.

Niewątpliwie ważne jest to, że Świątka nie interesuje powielanie stereotypów na temat religii. Prowadząc mocno wątek opresyjności Kościoła, robi w finale nieoczekiwaną woltę. Jej ukrytą zapowiedź stanowi już atrakcyjność muzułmańskich księżniczek, skrywająca fundamentalizm w stosunku do chrześcijaństwa. W końcowej zaś scenie przywoływany przez cały spektakl Szejk Gomelezów okazuje się postacią tożsamą z Wielkim Inkwizytorem. Fanatycy nie uznają ekumenizmu. Reżyser pokazuje symbolicznie, że każda religia angażująca naszą uwagę i oferująca na początku atrakcyjną konwersję, może mieć drugie dno.

Niestety, suspens przychodzi spektaklowi z odsieczą na późno. Zabrakło dziesięciu, może pięciu minut. Ale w skompresowanym do godziny scenariuszu to dużo. Nie da się z wielkiej powieści zrobić inteligentnego teledysku. Nawet jeśli jest błyskotliwie zaprojektowany i wyreżyserowany.

Jacek Cieślak
Teatr Pismo
29 kwietnia 2014

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...