Futbol - tak, romansidło - nie

"Narty Ojca Świętego" - reż: Piotr Cieplak - Teatr Narodowy w Warszawie

Skoro Jerzy Pilch, autor "Nart Ojca Świętego", jest fanatycznym wielbicielem piłki nożnej, to i niedzielną premierę tego przedstawienia w teatrze im. Osterwy też można rozpatrywać w kategoriach futbolowych. Niestety, wynik meczu Aktorzy - Publiczność rozczarowuje.

Do połowy gościom (spektakl wystawiali aktorzy Teatru Narodowego w Warszawie) szło świetnie. Historia przyjazdu papieża do mieściny Granatowe Góry - tak ściśle tajnego, że wiedzą o nim wszyscy mieszkańcy - zapowiadała się na celną satyrę na płytką religijność pod hasłem "encykliki - nie, kremówki - tak". Oto kilku miejscowych notabli dywaguje nad korzyściami i stratami z planowanej wizyty, która ma szansę przemienić się nawet w stały pobyt. A że każda z postaci była wyraźna i barwna, przeto i poglądy na odwiedziny Szefa Watykanu różne. Biznesmen (Jarosław Gajewski) chce wskoczyć na rynek z papieskimi kabanosami, wojewoda (Jerzy Radziwiłowicz) martwi się o wysoki przelicznik grzechu na mieszkańca, a pijaczyna Messerschmidt (Grzegorz Małecki) bawi się w sceptyka, wątpiąc w przyjazd. Tylko ksiądz Kubala (Janusz Gajos) nie wątpi. On swoje wie. W końcu w tej sprawie z samego Watykanu SMS-a dostał. 

Przez pierwsze 46 minut (spektakl trwał ok. 90 min - ta piłkarska analogia to nie przypadek, nie przypadek...) wszystko szło dobrze. 

Swoją grą zachwycał zwłaszcza Janusz Gajos. Ten wielkim aktorem jest, co nawet dzieci wiedzą, ale jego postać to po prostu majstersztyk. Właśnie dzięki kunsztowi Gajosa wielowymiarowy proboszcz, miłośnik motoryzacji/alkoholik/filozof olśniewa i przykuwa uwagę przez cały czas.

Jednak w miarę rozrastania się fabuły, skuteczność gości malała - strzelali coraz mniej celnie. O ile jeszcze wątek zaginionych nart papieża, co to na nich przed wojną po tutejszych stokach szusował, rozwijał się w dobrą stronę, o tyle motyw kryzysu małżeńskiego wojewody i romansu jego żony (Beata Fudalej) to już ewidentny samobój. Rogalem w okienko. 

Widoczne to było zwłaszcza po przerwie. Może na deski Osterwy aktorzy wyszli nierozgrzani, może autor nie przemyślał strategii, dość powiedzieć, że obserwowanie np. nudnych monologów wojewodowej przyprawiało o ból głowy i inne dolegliwości fizyczne. 

A im dalej - tym gorzej. 

Już w doliczonym czasie pierwszej części Pilch zaczął się silić na Sztukę. Kąśliwe uwagi o posiadaczach toyot zamienił na słabe rozważania o pobożności, a wartkie dyskusje na dłużyzny, w których aktor snuł się po scenie, wypatrując i czekając, czekając i wypatrując, i tak na zmianę. Kiedy zaś po przerwie uraczono widzów rozwlekłym małżeńskim dialogiem, już było wiadomo, że z pozycji atakującego drużyna Teatru Narodowe-go cofnęła się do głębokiej defensywy. Gwóźdź do trumny "Nart..." przybiły teologiczne rozważania Kubali i przemiana Messerschmidta, których nawet Gajos nie udźwignął. Nagle wy-szło szydło z worka - to nie satyra jest, a moralitet jakiś. Nie ma ciętej "pilchowszczyzny", jest hollywoodzki happy end. Drugiego dna brak, o dnach pozostałych nie mówiąc. 

Na szczęście końcówkę uratował Kowalski z fenomenalnym wykładem papiesko-futbolowym. 

I już wiadomo, że póki się Pilch socjologii, piłki nożnej i motoryzacji trzyma - póty on i aktorzy dają radę. Bo w eschatologii i romansidłach wszyscy, łącznie z publiką się gubią.

Paweł Franczak
Polska Kurier Lubelski
29 kwietnia 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia