Gadający pomnik Chopina

"Chopin w Ameryce" -reż: Andrzej Strzelecki

Za półtora miesiąca kończy się Rok Słowackiego, a rozpoczyna Rok Chopina. Obaj wielcy Polacy to nasze dobro narodowe, które powinno być chronione ustawowo. Ale nie jest. I przykrych tego konsekwencji doświadczamy raz po raz, kiedy to tzw. młodzi "zdolni" reżyserzy "przerabiają" czy to Juliusza Słowackiego, czy Fryderyka Chopina, czy innych na jakieś niedorozwinięte pokurcza. A właśnie dzieła Słowackiego, Adama Mickiewicza, Zygmunta Krasińskiego, Cypriana Kamila Norwida czy muzyka Chopina to były te fundamenty, które utrzymały naszą narodową, polską tożsamość, gdy na ponad 120 lat utraciliśmy państwowość. I choć nie było Polski na mapie, to przecież żyła nadal w polskiej literaturze tworzonej na emigracji, w muzyce, w malarstwie.

Słowacki, Chopin i pozostali wielcy Polacy z dumą rozsławiali w Europie nasz ojczysty dorobek kultury, tradycje, obyczaje, wiarę chrześcijańską. Może warto, by parlamentarzyści zastanowili się nad uchwaleniem ustawy, która chroniłaby dorobek pokoleń Polaków w dziedzinie kultury przed zniszczeniem.
Przypadająca w 2010 roku dwusetna rocznica urodzin Fryderyka Chopina sprawia, że w teatrach pojawiają się rozmaite spektakle z Chopinem w tytule. Wartość artystyczna owych przedsięwzięć nierzadko pozostawia wiele do życzenia. Na szczęście "Chopin w Ameryce", spektakl dyplomowy studentów Wydziału Aktorskiego Akademii Teatralnej w Warszawie, należy do tych przedstawień, które warto obejrzeć.
Reżyser spektaklu Andrzej Strzelecki napisał scenariusz w oparciu o niegdysiejszy pomysł Stanisława Dygata i Andrzeja Jareckiego. Przedstawienie ma formę musicalu z elementami kabaretu i spajającą całość - pełną humoru - fabułą. Jest rodzajem kabaretowo-musicalowej zabawy. Oczywiście już sam gatunek przedstawienia informuje, że jest tu przewaga strony muzycznej nad mówioną, czyli warstwą dialogową. Pomysł umieszczenia Chopina w Ameryce wziął się stąd, iż kompozytor wyjechawszy do Paryża, w pewnym momencie znalazł się w dramatycznej sytuacji materialnej. Epidemia grypy pokotem położyła wielu Francuzów, wśród nich także realnych i potencjalnych sponsorów jego koncertów. Nagła, niespodziewana sytuacja zmieniła o 180 stopni styl życia Francuzów. Nawet ci, którzy byli zdrowi, przezornie stronili od bywania w publicznych miejscach, by nie zarazić się chorobą. Nie bardzo więc Chopin miał gdzie i dla kogo koncertować. Jego wydawcy też nie byli skorzy do publikowania nut kompozytora, ponieważ zmalało zapotrzebowanie. Ponadto Chopin - w niemałej części utrzymujący się z udzielania lekcji gry na fortepianie - stracił nagle uczniów, a tym samym stały dopływ środków finansowych.
W tej sytuacji pojawiła się myśl wyjazdu do Ameryki w celach zarobkowych. I pewnie doszłoby do tego, bo ponoć Chopin kupił już nawet bilet na statek do Nowego Jorku, ale w przeddzień wyjazdu przypadkowo spotkał księcia Radziwiłła. A książę wybierał się właśnie na kolację do Rotschildów. Dowiedziawszy się o kłopotach finansowych Chopina, zabrał go ze sobą. U Rotschildów spotkał wiele sławnych i wpływowych osób i - jak zdarza się w bajkach - tego wieczoru sytuacja materialna naszego muzycznego geniusza uległa diametralnej odmianie. Komponował, wydawał nuty, grał koncerty, miał uczniów. Tym samym wyprawa do Ameryki przestała być aktualna.
A co by było, gdyby jednak doszło do tego wyjazdu? Taki pomysł na scenariusz opowiadający o Chopinie, który (wbrew historycznym faktom) pojechał do Ameryki, mieli przed laty Stanisław Dygat i Andrzej Jarecki, gdy przeczytali w książce Ferdynanda Hoesicka poświęconej Chopinowi informację o amerykańskich planach kompozytora. Po wielu latach do tematu wrócił Andrzej Strzelecki i korzystając z pomysłu obu nieżyjących już panów napisał własną sztukę utrzymaną w gatunku biografical fiction. Reżyser ujął spektakl w ramę kompozycyjną będącą rodzajem teatru w teatrze: do reżysera przychodzi młoda, energiczna osoba i wręcza mu swoją sztukę o Chopinie. Odtąd więc oglądamy niby próbę spektaklu przerywaną od czasu do czasu uwagami czy to autorki, czy reżysera. A fabułę stanowi dowcipna opowieść o przygodach Chopina w Ameryce. Spotykamy tu więc przedstawicieli różnych narodowości. Wszyscy oni pragną przywłaszczyć sobie Chopina, twierdząc, że należy do ich nacji. I tak: Chińczycy dostrzegli w Chopinie swojego pobratymca; Tyrolczyk próbuje wszystkich przekonać, że to Niemiec, podając jako koronny przykład Arthura Schopenhauera, którego połowa nazwiska to przecież Szopen; zaś ortodoksyjny Żyd powiada: "to syn naszego narodu"; także Indianie zobaczyli w Chopinie swojego człowieka; chce go mieć u siebie włoska mafia, gangsterzy; natomiast Al Capone po prostu wykradł naszego bohatera. Warto dodać, iż Chopin w spektaklu ma postać wykutego w marmurze pomnika. Jednak bardzo nietypowego, bo mówiącego.
Akcja przedstawienia błyskawicznie przenosi się z miejsca na miejsce: Broadway, za chwilę Las Vegas i już Disneyland, itd. Mnóstwo zabawnych scen, czegóż tu nie ma... A to Indianin robiący na drutach, a to zabawna stylizacja na musical broadwayowski, a to gangsterzy płynący gondolą, a to Myszka Mickey, a to śpiewająca Marylin Monroe, a to Tadeusz Kościuszko z kosą w dialogu z Chopinem.
Przedstawienie jest nadzwyczaj urocze. Rozśpiewane, roztańczone, z ogromną dozą poczucia humoru. W repertuarze w pastiszowym ujęciu standardy amerykańskie, a także znane polskie piosenki ze słynnym "Czerwonym jabłuszkiem". Dużą rolę pełni tu scenografia, znakomicie pomyślana, wielofunkcyjna. Na przykład umowny fortepian po chwili może być pociągiem, gondolą lub czymś tam jeszcze innym. Wiele najróżniejszych pomysłów reżysersko-scenograficznych dynamizuje spektakl. Wykonawcami są bardzo młodzi aktorzy, studenci czwartego, dyplomowego roku, a także kilkoro studentów drugiego i trzeciego roku. Wszyscy zasługują na uwagę. Znakomicie śpiewają, świetnie poruszają się, tworzą na scenie wspaniałą wspólnotę artystyczną. Ale najbardziej wokalnie wybija się Natalia Sikora. To prawdziwy talent wokalny.
Trudno by oczekiwać od przedstawienia jakiejś głębokiej, filozoficznej refleksji nad życiem czy zbytniej odkrywczości w zakresie myśli inscenizacyjnej. Bo też nie o to tu chodzi. Zresztą nikt tego nie oczekuje. To przedstawienie ma zupełnie inne zadanie do spełnienia. Jest lekkie, dowcipne, przekazuje treści w sposób prosty i ogromnie zabawny. Ale najważniejszą sprawą jest tu prezentacja umiejętności warsztatowych tych młodych ludzi, którzy za chwilę wkroczą do zawodu. Oczywiście jest to sprawdzian wyłącznie umiejętności muzyczno-ruchowych. A te, jak widać, młodzież aktorska opanowała perfekcyjnie. Prezentacja zaś warsztatu aktorstwa dramatycznego wymaga spektaklu należącego do innego gatunku - dramatycznego.

Temida Stankiewicz-Podhorecka
Nasz Dziennik
12 listopada 2009

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...