Gdy rozum śpi budzi się... intuicja

"Gdy rozum śpi budzą się demony" - reż.: Marek Fiedor - Teatr Polski

Oglądając spektakl "Gdy rozum śpi budzą się demony" w reżyserii Marka Fiedora widz powinien wyciszyć się i pozwolić przemówić milczącym obrazom. Należy zatem pogrążyć się w ciszy własnej i cudzej, aby usłyszeć subtelne drgania duszy i bicie własnego serca. Doświadczenie takiej otwartości dla ciszy może stać się drogą do odczucia świata przekraczającego tradycyjne możliwości poznania człowieka.

Spektakl nie prezentuje biografii ani też twórczych zmagań Francisca de Goi, to raczej próba rekonstrukcji kilku dni z dogasającego życia artysty epoki romantyzmu. To już nie dworski malarz, ani namiętny kochanek lecz człowiek, który zmaga się z postępującą chorobą, starością, jaka deformuje jego ciało i zmysły. Goya w wykonaniu Jacka Polaczka to przygarbiony mężczyzna w niestarannie przewiązanym paskiem szlafroku, niezgrabnie poruszający się na scenie, czasem bezradny i wzruszający ramionami, a innym razem podnoszący głos i patrzący nieprzytomnie w przestrzeń. Pacjent współczesnego szpitala i starzec w przydeptanych kapciach, histeryczny artysta i osamotniony człowiek, który ostatnie lata swojego życia spędza w domu Quinta del Sordo na prowincji, ale mimo wszystko niedaleko Madrytu.

Dominantą kompozycyjną, a zarazem najciekawszym pomysłem inscenizacji jest sposób demonstrowania na scenie stanów zapadania się Goi w krainę ciszy, która jest jednym z podstawowych elementów konstrukcyjnych świata wyobraźni artystycznej. Oto próba obnażenia własnego „ja” w desperackim ataku choroby, która wiedzie artystę do bolesnej prawdy o bezsilności wobec samego siebie i swojego przeznaczenia. Każda z takich scen jest jak moment zamknięcia czy domknięcia, jakiegoś końca – procesu tworzenia, cierpiącego człowieka, bezwzględnej historii. 

W paradoksalny sposób stany w świecie ciszy są artykułowane dźwiękiem donośnym, zrytmizowanym – uderzeniem w bębny. Proporcjonalnie do hałaśliwej muzyki scena pogrąża się w ciemności, a sam Goya usiłuje udręczoną majakami głowę ukryć w obręczy własnych dłoni. W ten sposób dźwięki modyfikują znaczenie scenicznego obrazu, nadają innej właściwości, dopełniają percepcyjnie przestrzeń malarskiej pracowni, traktowanej jako otchłań czerni i ciszy. Na swoich płótnach, w takiej otchłani sam Goya utrwalił ekspresję smutku, melancholii i pustki. Efekt ciszy jest uzyskany przez odbiór alegoryczny, zupełnie jakby ona wybuchała od wewnątrz. Oddalające się i zbliżające dźwięki zyskują szczególny wymiar artystyczny, stanowią one tło dla najniższego z akordów nocy kosmicznej – ciszy. Cisza nie tyle dzwoni, co bębni w uszach, pozwalając na obudzenie świata intuicji. Dla romantyków obraz człowieka, natury i historii odsłania swoje niekłamane oblicze tylko w takich niezwykłych, pozazmysłowych stanach poznawczych, tylko w chwili niesłychanego spotęgowania czucia wewnętrznego. Goya znajduje się w stanach trwogi i niepokoju, budzi się w nim stałe przeczucie nieuchronnego nieszczęścia, co wyraża się w sferze obrazowania ciemnej, żałobnej przestrzeni. Jego głuchota zmierza do obnażenia szalonej rzeczywistości lub demonicznej siły tkwiącej w człowieku. 

Nie wiadomo jaki konkretnie obraz maluje Goya, czy są to „Kaprysy”, „Rozstrzelanie powstańców madryckich”, a może „Saturn pożerający swoje dzieci”? Doprawdy, trudno zgadnąć, widzimy jedynie tylną część sztalugi. A zatem w przedstawieniu Fiedora nie chodzi o konkretne dzieło sztuki, czy o określonego artystę, lecz o istotę aktu twórczego w ogóle. Dziełom można przyznać rangę takiego poznania pozazmysłowego, by traktować je właśnie jako niezwykły, wyższy stan poznawczy, jako inicjację w tajemnicę człowieka i świata. Innymi słowy – tylko sztuka, podobnie jak mistyka, wychodzi z ciemności zmysłowych, z faktów i z rzeczy może ujawnić działanie irracjonalnej strony bytu. Sztuka jest zatem odtworzeniem wewnętrznego krzyku i wewnętrznego uciszenia. Oto wściekłość połączona z bezradnością, która balansuje zawsze na granicy rozpaczy. Sceniczna głucha, nieruchoma czerń w poznańskim przedstawieniu staje się wyrazem wszechobecnego lęku przed pustką.
Właściwie można przyjąć, że przedstawienie zostało namalowane czarną farbą, odcieniami szarości i brązów. Motyw czerni – mroku, osób-cieni – został wyeksponowany na pierwszym planie. To szczególny rodzaj wyczulenia na wszystko, co określa się mianem zła w świecie – jak zbrodnia, śmierć, żałoba, rozpacz czy też martwa cisza. Sceny, w których nieoczekiwanie pojawiają się uzbrojeni żołnierze, burzą porządek czasu i przestrzeni, powstanie może mieć miejsce zarówno w Madrycie, jak i Warszawie, a wojna w Hiszpanii, Czeczenii lub w Strefie Gazy. Polityka, historia i los jednostki znaczą ślady na mapie świata i w klepsydrze dziejów. W przedstawieniu „Gdy rozum śpi, budzą się demony” to właśnie człowiek, a nie historia zajmuje centralne miejsce. Historia jest tylko tłem dla ukazania ludzkich zmagań z chorobą, innymi ludźmi i niegodziwością świata. Goya odczuwa zatem wibracje zdarzeń przeszłych, teraźniejszych i przyszłych we własnym wnętrzu, w stanie zanurzenia, owej głuchocie własnego ja. Nieprzenikniona ciemność i agresywna cisza pozwalają na zejście do podziemia, do mroków własnej natury. Noc i cisza budzą lęk instynktowny, którego artysta dotknięty chorobą nie potrafi zmniejszyć. Ale nie jest też zupełnie osamotniony.
Trudno by było zapomnieć wyrazistą rolę Ziny Kerste. Aktorka wcieliła się w rolę Leocadii Weiss, kobiety nie tylko młodszej o czterdzieści lat od Goi, a zarazem ostatniej w życiu artysty. Zina Kerste jako Leocadia jest wcieleniem sił życia. To ona przy pomocy języka migowego umożliwia artyście komunikowanie się ze światem i porozumiewanie z innymi ludźmi. Uczy go, aby traktował chorobę jako dobro samo w sobie, a najważniejsze jest po prostu samo istnienie. Wnika w jego ciszę i wyzwala twórcze siły choroby. Jej nagie ciało podkreśla stan zawieszenia między Erosem a Tanatosem. A przyspieszony oddech wydobywa się niepostrzeżenie z absolutnej ciszy i w ciszy niepostrzeżenie się rozpływa – tak oto instynkt życia zostaje przeciwstawiony instynktowi śmierci. W epoce romantyzmu cisza muzyczna oznaczała niezaspokojone pragnienie, permanentne nienasycenie. Nic przecież nie zostało wyjaśnione, ponieważ nie padło ani jedno słowo. Oto dramat oczekiwania na wypełnienie ciszy dźwiękiem, na wtargnięcie słowa miłości. Leocadia z pogardliwą etykietą kochanki jest przecież wierna i oddana. Dochodzimy zatem do sedna spektaklu – najważniejsza jest radość trwania nawet w śmiertelnej ciszy.

Gdy rozum śpi, budzi się intuicja, wybucha gwałtownie, a po chwili znika. Maleją i wznoszą się jej tony do zera utrwalone na milknących obrazach z życia.

Ewa Szkudlarek
ArtPapier
3 września 2009

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia