Gdyby istniała...

O Irenie Solskiej, jakiej nie było – w 50. rocznicę śmierci.
Zastanawiam się nad pamięcią o Irenie Solskiej. Nad pytaniem, jak o niej pamiętamy? Albo, jaką ją pamiętamy? I przychodzi mi na myśl jedna właściwie odpowiedź. Pamiętamy Solską z portretów. Zatrzymaną, unieruchomioną, na zawsze odwzorowaną i przyszpiloną wzrokiem Witkacego, Wyspiańskiego, Wyczółkowskiego, Augustynowicza, Malczewskiego, Rybkowskiego, Radzikowskiego, Pautscha, Kossaka, Pronaszki. Pamiętamy nie ją, a odbitą i powieloną w licznych odsłonach twarz kobiety zamieszkującej ówczesną męską wyobraźnię. Solska przetrwała w naszej pamięci, jeśli przetrwała, jako wizerunek, maska, fantazmatyczny obraz fantazmatu. Była efektem fantazmatycznych scenariuszy swojej epoki. Pożądana przez swoich współczesnych, na scenie i w życiu, stała się zwielokrotnionym portretem samej siebie – innej. Pożądanie zawsze szuka nowego obiektu – Solska musiała grać wiele ról. Nietrudno dostrzec, że fantazmat, w którym została obsadzona, skonstruowany był wokół przedstawień kobiet z literatury, sztuki, estetyki i polityki modernizmu. Innymi słowy, że był on kreacją i wytworem kultury. I jeszcze łatwiej odnaleźć tego przyczynę, fantazmowanie nie jest przecież wyrafinowaną grą tworzenia nowego. Przeciwnie, wystarczą kulturowe znaki, atrybuty, klisze, cytaty, emblematy, by stworzyć „kobietę”. Bo czymże innym są przedstawienia Solskiej jako motyla, demona, Meduzy, ważki, łodygi, rozkwitłego kwiatu, wampirzycy, łabędzia, pół kobiety – pół ptaka z pawim ogonem? Secesyjno-modernistycznym fantazmatem o inności kobiety. Jak pod dłutem Pigmaliona (portret Solskiej rzeźbił Laszczka), tak pod pędzlami kolejnych portrecistów Solska stawała się ideałem, którego nie było. Mamy tutaj do czynienia z wciąż modyfikowanymi, przekształcanymi, projektowanymi ujęciami kobiety. Ale u fundamentów tych przemian, odsłon, aktów i transformacji leży właśnie unieruchomienie, skamienienie, uśmiercenie w portrecie. Dopiero z takiego materiału można rzeźbić, kreować, powoływać do życia twór wedle własnych wyobrażeń i własnego pożądania. Można zatem zapytać, czy „demoniczna kobieta” zawsze musi być martwa? Aby mogła być „demoniczną”, owszem. W takim ujęciu rację ma współczesny nam filozof, Savoj Zˇizˇek, który męską ekonomię wyobraźni zamyka w zdaniu: „Jedyna dobra kobieta to martwa kobieta”. Miała wiele imion, nazwisk i pseudonimów. Czy to kolejna oznaka zwielokrotnienia i pomnożenia tożsamości? Możliwe. Właściwie nazywała się Karolina Flora Poświk. Nosiła nazwiska swoich mężów: Sosnowska, Solska, po mężu, Ludwiku, potem Grosserowa, po drugim mężu, Ottonie. Używała pseudonimów; Górska, Pomian. Nadała sobie imię Irena. Była córką Tytusa Mieczysława Poświka i malarki, Bronisławy z Bierzyńskich. Ale czy była? SUKNIA DLA MĘŻCZYZNY Podobno poczucie uwielbienia dla obiektu, adoracja, miłosny gest, podziw rodzą się poprzez patrzenie. Oczywiście, wszyscy wiemy, że istnieć, to znaczy być widzialnym i oglądanym. Wystawienie się na wzrok innych jest egzystencjalną koniecznością. Ubrani, często przebrani, częściowo odkryci, innym razem szczelnie dopięci, wystawiamy się na ogląd, by odnaleźć miejsce w międzyludzkiej przestrzeni. Wiąże się to nierozerwalnie z zewnętrznością, z powierzchnią, z umieszczeniem na portrecie właśnie. Solska była aktorką, kobietą przebraną, ukrytą pod pasażem projekcji, ukostiumowaną w fantazje. Zadebiutowała na scenie 26 lutego 1896 roku w sztuce "Hrabia Renę" F. Halma. Tak przyjęto jej debiut: "talent prawdziwy i szczery, swobodne i wdzięczne ruchy, niezwykłe tempo sceniczne, umiejętność cieniowania prawie zadziwiająca u debiutantki". Krótko po tym debiucie została zaangażowana przez Tadeusza Pawlikowskiego do Teatru Miejskiego w Krakowie. W1900 roku wyjechała wraz z mężem Ludwikiem Solskim z Krakowa i przeniosła się do Lwowa. Ten okres przyniósł jej wiele znaczących ról w najbardziej doniosłym polskim i światowym repertuarze. Zagrała Rachel w "Weselu" Wyspiańskiego, tytułową Beatrix Cenci w dramacie Słowackiego, Amelię w ,,Horsztyńskim" tegoż autora, Mariannę w "Miarce za miarkę" Szekspira. Potem nastąpiła eksplozja najważniejszych w jej aktorskim dorobku ról, by wymienić tylko kilka spośród nich: Salomeą w "Śnie srebrnym Salomei", Żona w "Nie-boskiej komedii", Joasa w "Sędziach", Idalia w "Fantazym", Hedda Gabler w dramacie Ibsena. W 1932 roku otworzyła w Warszawie swój teatr im. Żeromskiego, z główną siedzibą na Żoliborzu. Wystawiła tam "Komedie rybałtowskie", "Różę" Żeromskiego, ,Boston" Blume'a. Od 1934 roku występowała głównie gościnnie w Warszawie i we Lwowie. Postępująca coraz bardziej choroba uniemożliwiała jej pracę zawodową, drżenie rąk i głowy utrudniało pojawianie się na scenie. Ostatni raz wystąpiła w 1938 roku, grając w Teatrze Narodowym rolę Wdowy w "Balladynie" Słowackiego. Wymienione przeze mnie role wymagały kostiumów, rekwizytów, okryć. I to także nieodzownie łączy się z modernistycznym fantazmatem. Fantazmatem kobiety przebranej i tylko wtedy godnej przedstawienia i pokazania. I co bardzo ważne, przebranej w niecodzienność, w egzotykę, w nie-osiągalność. Kobietę trzeba było okrywać, owijać, "nadążać za nią po całej powierzchni", udekorować ją od zewnątrz. A może jest tak, jak chce Barthes: "kiedy mężczyzna miłośnie opisuje tunikę spowijającą kobietę, niewątpliwie marzy o sobie jako o ubiorze i widzi siebie samego jako ubranie rozpostarte, tajemnie pełzające, oblepiające, wtopione w naciągnięciu, a nie w zagłębianiu się". Stanisław Dąbrowski tak o niej pisał: "Kunszt jej gry w dużej mierze podpierały kostiumy teatralne. Jej toalety nigdy nie były modelami szablonowymi z magazynów mód, były to starannie obmyślane, bardzo osobiste kreacje, oparte na subtelnym poczuciu plastyki i ich sceniczności. Unikając wzorzystych tkanin drapowała swą postać w zdecydowanie pastelowe kolory materii, o finezyjnym zestawieniu i kombinacji tonów". Aby mogła być pożądaną musiała pozostać kobietą anonimową, pozbawianą tożsamości, która pozostaje tylko suknią. Znamy ten mechanizm od antycznych sofistów, którzy tak właśnie postrzegali wymiar uwodzenia aktorek i kurtyzan. Tylko wtedy, gdy kobieta rezygnuje z manifestowania swojej tożsamości, może przetworzyć się w idealny obraz pożądania innego. Jeśli Solska była, była suknią dla mężczyzny. TWARZE NAŁOŻONE NA KOŚĆ Przez ostatnie lata swojego życia przebywała w Schronisku Weteranów Scen Polskich w Skolimowie. Zmarła 8 marca 1958 roku. 13 marca pochowano ją na cmentarzu Powązkowskim w Alei Zasłużonych. Pośmiertnie została odznaczona Komandorią, Krzyżem Oficerskim i Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Posłuchajmy Janusza Stycznia: "Dusza kobiety nawiedzająca mnie jest zwykle duszą kobiety przeze mnie znanej. I nawet, gdy słyszę glos mumii, mumia ta posługuje się głosem a hardziej szeptem kobiety, którą dobrze znam. Głos znany jest zawsze dla nas ciałem, i mumia musi użyć żywego ciała, by się odezwać. Zresztą są dni, że kobieta czuje się tak, jakby istniała jako mumia lub jako Leda, Ofelia, Meduza, Dama Jednorożca, a w danej chwili nie uświadamia sobie tego, że właśnie powtarza gest Meduzy, słowa Ofelii. Pojawienie się w moich wierszach postaci z mitologii, z literatury, nie jest więc żadną sztucznością, żadnym ozdobnikiem, przeciwnie: jest koniecznością. Można zapytać: dlaczego na przykład traktuję Ofelię jako kogoś, kto realnie istniał? Aby zostać napisana, musiała istnieć". Myślę, że w taki właśnie sposób istniała dla swoich współczesnych Solska. Podzielona na głosy postaci, które grała, rozkrojona jak materiał okrywający ciało, powtarzająca gesty swoich bohaterek, zaklęta w powłoki wyobraźni, która ją stworzyła Mam wrażenie, że parafrazując słowa Stycznia można powiedzieć, iż aby zostać uwieczniona na portrecie, musiała istnieć. Nie odkryję niczego nowego, mówiąc, że nie ma "kobiety", która nie byłaby męskim dziełem (sztuki). Skryte marzenie aktu stworzenia .kobiety" wpisane jest w każdy fantazmat, poczynając od Księgi Rodzaju. Zatem istnienie Solskiej można by nazwać istnieniem zapisanym w scenariuszu, nie tylko przecież w reżyserskim projekcie scenicznym, a przede wszystkim w scenariuszu podpierającym życie i rzeczywistość. Czy można teraz poprosić: zapomnijmy twarze Solskiej, pamiętajmy o kości? Ona sama pisała, że "śmierć to taka powaga, obcość i oddalenie bezpowrotne". Z tego miejsca oddalenia skierujmy nasz wzrok na kość, by przez chwilę pamiętać o kobiecie, jakiej nie było. *** Autorka jest doktorantką na Wydziale Polonistyki UJ, absolwentką teatrologii, autorką książki "Muszę się odrodzić. Inne spotkania z dramatami Si Witkiewicza".
Łucja Iwanczewska
Trybuns
15 marca 2008
Portrety
Irena Solska

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia