Gdyńska "Majferka" - popis Macieja Korwina i ekipy

"My Fair Lady" - reż. Macieja Korwina - Teatr Muzyczny w Gdyni

To najlepszy spektakl ostatnich lat i jedna z najlepszych inscenizacji teatru muzycznego na pewno w historii naszej sceny. Poza tym podczas premierowego spektaklu doszło do bezceremonialnej kradzieży.

Elajza Dolitkówna, uboga studentka prywatnej uczelni spod Białegostoku, po ciężkiej pracy na zmywaku dorabia sprzedażą kwiatów w Notting Hill. Zauważa ją tam odjechany naukowiec, guru fonetyki, Henry Higgins, który postanawia zaimponować swemu lekko już znudzonemu kochankowi, pułkownikowi Pickeringowi i zawiera z nim zakład, w ramach którego chce ucywilizować prymitywną Polkę. Między postaciami rozgrywają się różne sytuacje, ale najbardziej nieoczekiwana jest metamorfoza starszego pułkownika, który kradnie bieliznę naszej krajanki i zakochuje się, oczywiście nieszczęśliwie, w Elajzie. Do akcji wkracza Fred, wokalista punkowego zespołu, a Alfie Doolitle, ojciec bohaterki i szef polskiej mafii w Londynie, bezpardonowo szantażuje Higginsa. Całość ma posmak skandalu międzynarodowego, a ze sceny wystrzeliwane są "polish jokes" i wiązanki, przy których najsłynniejsi gdyńscy prowokatorzy, czyli Kodym i Zmora z Dr. Hackenbusha, rumienią się ze wstydu... 

Czy teatr muzyczny musi być tylko rozrywką? Czy nie powinien, oczywiście niekoniecznie jak powyżej, próbować przekładać klasyczne pozycje na nowy język? Przecież świat jest inny, odbiorca wpisany jeszcze bardziej inny, a sztuka to przecież prawda czasu... 

"My Fair Lady" to korona światowego musicalu. Inspiracją bezpośrednią dla autorów był "Pigmalion" G.B.Shawa z 1912 roku. Dzieło Alana Jaya Lernera (libretto i teksty piosenek) i Fredericka Loewego (muzyka) zagrano przedpremierowo w Shubert Theatre w New Haven, a następnie, od 15 lutego 1956, przez cztery tygodnie wystawiane było w Erlanger Theatre w Filadelfii. Broadway ujrzał "Majferkę" 15 marca 1956 w Mark Hellinger Theatre, gdzie odbyło się 2717 przedstawień (rekordowa liczba wystawień, dziś na 24. miejscu wszech czasów - zobacz pełną listę najdłużej granych przedstawień na Broadwayu i West Endzie ). Główne role zagrali Rex Harrison oraz Julie Andrews, którą w słynnej ekranizacji George\'a Cukora ( 8 Oscarów, w tym dla Harrisona) zastąpiła Audrey Hepburn. Wielkie powodzenie ekranizacji nie tylko ugruntowało popularność pierwowzoru teatralnego, ale skodyfikowało wzorce postaci, szczególnie Higginsa: to mężczyzna bardzo silny wiekiem ( Harrison miał wtedy 56 lat, co raczej widać) i taki ma być Higgins i basta! Tekst libretta nie uszczegóławia kwestii wieku, mówi tylko o profesorze jako starym kawalerze. Starokawalerstwo, jak widać, jest zmienne historycznie, bo "nasi" Higginsowie mają odpowiednio: Marek Richter - 45 lat, a Tomasz Więcek - 36. A tak w ogóle, to czy istnieje jeszcze staropanieństwo czy starokawalerstwo? W dużych miastach osoby samotne i posiadające odpowiedni status materialny oraz wygląd ( kobiety: okulary w rogowych oprawkach i krótkie włosy) to single, reszta oraz samotni mieszkający na wsi oraz w małych miastach to stare panny i starzy kawalerowie. 

Warto też sobie przypomnieć najsłynniejsze sceny: I Could Have Danced All Night , With A Little Bit Of Luck , Get me to the church on time, Ascot Gavotte , Embassy Waltz oraz świetny, nietypowy trailer oraz teatralną Elizę, czyli Julie Andrews 

"Majferka" ma w Polsce długą historię inscenizacji. Zaczęło się w 1964 roku w Poznaniu, w Gdyni już raz ją grano ( 1986 - udana inscenizacja Jerzego Gruzy ), a Maciej Korwin zrobił ją powtórnie (wcześniej, w zeszłym roku, w Bydgoszczy z sukcesem artystycznym i kasowym). To bardzo zgrabna opowieść o miłości, która jest przede wszystkim komedią, ale... 

Higgins, ekstrawagancki profesor fonetyki, w ramach zakładu przez pół roku robi z prymitywnej kwiaciarki damę, która rozpala serca wszystkim mężczyznom, z jej kreatorem na czele. Relacje damsko-męskie, jakie łączą pochodzących z antypodycznych klas bohaterów, są skomplikowane i dodatkowo wzmocnione "przemyśleniami" ojca Elizy, "wiejskiego filozofa" Alfreda Doolitle. Całość "rzucona" na tło epoki ( czasy edwardiańskie): mamy i biedny Londyn z jednej strony i Ascott, kwintesencję snobizmu i arystokratyczności z drugiej. 

Wątek miłosny jest oczywiście ponadczasowy, bez względu na kostium historyczny, ale wątek "klasowy" absolutnie nieprzystawalny do dzisiejszej rzeczywistości, a z perspektywy polskiej wręcz science fiction. "My Fair Lady" próbuje powiedzieć, że jakąś wartością są maniery, w tym poprawność językowa. Że w ogóle jest jakiś system, czy katalog wartości, które czynią człowieka lepszym, szlachetniejszym, wartościowszym. Że są elity, choćby śmieszne w swym nadęciu i sztuczności, ale są. Że np. wykształcenie, ogłada i kultura osobista są w cenie, że coś wypada lub nie. Takie myślenie to już historia. Dziś nie ma żadnych zasad, żadnych elit, gwiazdą towarzystwa, a raczej ferajny, może być każdy, kto ma to "coś", a dziś tym "czymś" może być wszystko: od dużego biustu począwszy, poprzez wulgarne zachowanie z niskim IQ, ale koniecznie w kombinacji z dużym biustem, skończywszy. Elity same się spauperyzowały, zanikł kod kultury, dzięki któremu kiedyś porozumiewały się pokolenia. "My Fair Lady" wzrusza, bo przywołuje świat, który bezpowrotnie odszedł. 

Zaskakująco świeżo wyszedł wątek mizoginizmu, a dokładniej seksizmu. Higgins i Alfred Doolitle mają bardzo praktyczne wyobrażenie miejsca kobiet w życiu mężczyzny. Profesor nie lubi kobiet za ich... kobiecość, czyli emocjonalność, "niepraktyczność", a śmieciarz najchętniej miałby, obok kobiety oficjalnej, zawsze kogoś na boku. Bez względu na pewne różnice w postrzeganiu, obaj seksiści dają się w końcu usidlić i uzależnić. 

Język jest jednym z bohaterów spektaklu. Reżyser zastanawiał się jak go zmienić, wszak tłumaczenie Antoniego Marianowicza liczy pół wieku, a przecież nasz język nie jest martwy. A może Eliza powinna mówić po kaszubsku albo po góralsku? Pomysłów było sporo i wyszła mieszanka, na którą złożyły się między innymi: mazurzenie, prelabializacja (łokno), zapożyczenia z dzisiejszego języka potocznego ( "nie jestem Caritasem" - to dość nowe) i chcący lub nie stylizacje na gwarę żydowską (Bernard Szyc zaciąga momentami jak Tewje, nie wiedzieć celowo czy też nie). Słynne, oryginalne The rain in Spain stays mainly in the plain! , czyli W Hiszpanii mży, gdy dżdżyste przyjdą dni w naszej wersji brzmi: w grzbiet wbitą w mig miał giętką pikę byk. Myślę, że nie od rzeczy byłoby zamawianie nowych tłumaczeń niektórych, klasycznych sztuk. Nowy tekst "My Fair Lady" mógłby być frapujący... 

Gdyńska "Majferka" jest popisem Macieja Korwina i współpracowników. Nieufnie podchodziłem do zapowiedzi repertuarowych Muzycznego i pozostaję przy swoich wyobrażeniach i gustach, ale tym bardziej chętnie oddaję, co należne realizatorom: to najlepszy spektakl w Teatrze Muzycznym od lat ! Jego siłą jest gra z konwencją: to "Majferka" klasyczna, bez udziwnień, ale za to jak wyrafinowana! Przez cały spektakl czuje się chemię, która łączy cały zespół. 

Spektakl ma niezapomniane sceny, które przejdą do historii. Gdy oczom naszym ukazuje się Ascot , nie ma chyba na sali osoby, która by nie westchnęła ("och" - starsi, "wow" - młodzież i modni). Jerzy Rudzki, autor scenografii i kostiumów, wyczarował prostu piękne kombinacje w bieli i czerni, a kapelusze zasługują na osobne wyróżnienie (brawa dla modystek z TM: Alicji Augustynowicz i Katarzyny Majczyny). Inne "smakołyki" to np. hajduczki z drugiego aktu czy Zoltan Karpathy zrobiony na Pana Kleksa (bardzo energetyczny Aleksy Perski). Świetnie skrojone garnitury Higginsa (rewelacyjny, długi szlafrok a la Klimmt) i Pickeringa. Mistrzostwo Rudzkiego zasługuje na uwiecznienie. Dekoracje funkcjonalne i "niebiedne" jak na "Skrzypku", bardzo sprawnie zmieniane, dzięki czemu spektakl ma dobry rytm. Bardzo oczywisty, ale efektowny gabinet Higginsa, karczma, świetne Ascott i bal dają wrażenie spektaklu wystawnego, a przecież osiągniętego środkami umiarkowanymi. Jedyne zastrzeżenie jakie mam, to niepotrzebne brudzenie twarzy postaci z Cockney. 

Choreografia Joanny Semeńczuk wyciska z naszego baletu i solistów ostatnie soki. Druga zbiorówka Doolitle\'a to popis na najwyższym poziomie nie tylko krajowym, ale nawiązujący do pomysłowości i szaleństwa najlepszych, amerykańskich układów. Ruchem scenicznym zawiaduje Bernard Szyc, sprawca scenicznej kradzieży. "Majferka" to nie tylko popisowe sceny tańczone, które są równie dobre na pierwszym, jaki drugim planie, ale to także ogromna pomysłowość w wydawać by się mogło błahych scenach. Każda z postaci ma swoje życie, swoje ruchy i zachowania - szczególnie to widać w scenach na Wimpole Street 27: lokaje i służące poruszają się różnorodnie, a jak stoją, to tworzą kompozycję, zamykają plan i po prostu cieszą oko wrażliwe na organizację przestrzeni. A dżokeje na wyścigach? Palce lizać ! 

Orkiestra pod batutą Dariusza Różankiewicza jak zwykła chciałoby się rzec doskonała, ale tym razem jeszcze słyszy się dyskretny i bardzo udany "lifting" partytury sprzed 55 lat, co wyszło jej, czyli partyturze, na dobre. 

Są trzy rodzaje aktorstwa w gdyńskiej "Majferce". Po prostu aktorstwo, którego omawianie rozpocznę od Marka Richtera, jednego z najlepszych aktorów dramatycznych Teatru Muzycznego. Higgins to zaskakująco trudna, jak na warunki teatru muzycznego, rola. Aktor ma bardzo dużo do zagrania, musi przedstawiać rozterki bohatera, rysować psychologię postaci rozdartej między konwencją zachowań klasowych, egocentrycznością i emocjami. Richter, który nie boi się wyzwań (np. udział w niezależnej produkcji "Dla Ciebie i Ognia") , podołał trudnemu zadaniu. 

Zapadającą w pamięć kreację stworzyła Anna Andrzejewska (Pani Pierce), która skromnymi środkami stworzyła bardzo ciepłą i mądrą postać gospodyni. Świetną parę tworzą Ewa Gierlińska (Pani Higgins), przekonywująco zblazowana i pyszny, choć w sumie w epizodzie, Marek Kaliszuk, czyli jej młody szofer, który zajmuje się z pewnością nie tylko kierowaniem samochodem starszej pani (świetny kostium - skrzyżowanie kierowcy, żigolaka i macho). 

Antypodą takiego grania jest afektowne, złe aktorstwo. Nie jest już dziś potrzebna, nawet w teatrze muzycznym, tak przerysowana gra, jaką prezentują Jerzy Michalski, który na szczęście dysponuje wielkim głosem i Jacek Wester, chyba najsłabszy w całości. Gdzieś pomiędzy jest odtwarzająca postać Elizy Doolitle Aleksandra Meller. 

Trzeci rodzaj aktorstwa prezentuje Bernard Szyc, czyli sceniczny Alfred Doolitle. Szyc jest w życiowej formie. To on jest złodziejem w "Majferce" - ukradł spektakl Higginsowi. Na każde jego pojawienie się reaguje spontanicznie publiczność. Szyc tańczy, śpiewa oraz deklamuje z równym wdziękiem, jest rubaszny, dowcipny i wzruszający. I czasami jest Tewje mleczarzem i nie wiem czy zamierzenie, czy nie. 

I jeszcze ostatnia dygresja. W obsadzie mamy trzy Elizy i przydałby się trzeci Higgins. Bardzo chciałbym w tej roli zobaczyć Andrzeja Śledzia, który niezasłużenie jest pomijany obsadowo, dostając role, w których się po prostu marnuje. 

I jeszcze na sam koniec Korwin daje do myślenia, ale tego już nie wypada zdradzać, by nie psuć przyjemności. Gdyński spektakl to wielki sukces reżysera i całego zespołu. Nie najnowszy przecież spektakl został na nowo odczytany, zachowując wdzięk utworu z epoki i dostarczając nowych, świeżych akcentów. Spektakl zawiera tak wiele świetnych momentów, że jednorazowa jego lektura jest zdecydowanie niewystarczająca. Sukces murowany, rzecz do polecenia każdemu. 

(recenzja po premierze pierwszej obsady)

Piotr Wyszomirski
www.gazeta.razem.pl
7 kwietnia 2009
Portrety
Maciej Korwin

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia