Gdzie ci mężczyźni?

"HollyDay" - reż. Michał Siegoczyński - Teatr Studio

Kto dziś nie zna słynnej Holly Golightly z Capote\'owskiego ,,Śniadania u Tiffany\'ego"? Większość kojarzy ją zapewne z Audrey Hepburn z filmu Blake Edwardsa. Czy w przypadku oryginału, czy kinowej adaptacji, udało się zachować wiodącą osobowość głównej bohaterki. W obu przypadkach mieliśmy do czynienia z opowieściami o sławie, jej skutkach, sytuacji osoby poza fleszami pozostającej w samotności i niezrozumieniu

Michał Siegoczyński, młody reżyser o dość skromnym dorobku teatralnym (m.in. "Taśma" w Konsekwentnym, "…syn" w Koszalinie) postanowił odrzeć postać Holly z legendy. Capote stał się dla niego zaledwie inspiracją. Każda z postaci w "Hollyday" to jednocześnie zlepek cech różnych bohaterów książkowego pierwowzoru.

Centralną postacią pozostaje oczywiście Holly (Magda Boczarska). Jest ona ubrana tylko w szarą bluzkę z kapturem. Eksponuje smukłe, ładne nogi. Kobieta pokazuje się w ten sposób, bo tylko tak może zostać dostrzeżona jako modelka, jako… osoba? Siegoczyński nie ucieka jednak w tanią, przestarzałą krytykę patriarchalizmu, który trząsł się w posadach już w dniu premiery spektaklu. Boczarska pokazuje Holly jako dziewczynę, która przybywa do wielkiego miasta, ze swoimi marzeniami i dopiero na start, ale już samotną. Wydaje się ona w dodatku już skazana na klęskę. Kwitnąca przyjaźń z Fredem (Piotr Wawer) zostaje przerwana w wyniku nagłego romansu mężczyzny z dotychczasowym twardzielem Jimmym (fenomenalnie komiczny Antoni Pawlicki).

Bohema Nowego Jorku nie ma już nic z posmaku dawnej wolnoamerykanki, gorących lat 20., bądź 50. XX wieku. Miłości są tu już pozbawione smaku szaleństwa, a skandale egzystują na porządku dziennym. Podkreśla to scenografia Wojciecha Stefaniaka, której stylizowana nowoczesność jest nudna i grzeczna. Show-biznes jest nadal okrutny. Jego symbolem jest Rita Ewy Błaszczyk, niemłoda już redaktorka magazynu Starlight, która w cyniczny sposób wykorzystuje Holly do zdobycia nagrody. Jednak kobieta maskuje swoją niepewność siebie, a blaknącą urodę blond peruką, spod której wyziera obraz kobiety zagubionej i opuszczonej.

Kluczową kwestią, na jakiej skupia się Siegoczyński, to relacje damsko-męskie. W szczególności zaś interesują go działania na tym polu płci brzydkiej. Fred to początkujący pisarz i kompozytor, zaskakująco bierny, gdy chodzi o pomoc dla Holly, choć tak usilnie starający się podtrzymać przyjaźń. Jimmy to rasowy podrywacz, który okazuje się homoseksualistą, który uwodzi również geja Freda. Maks (Mirosław Zbrojewicz) to symbol męskości opartej na sile pieniądza, bo raczej nie płytkiej osobowości, służącej tylko do załatwiania spraw biznesowych. Mężczyźni w "Hollyday" to postacie wycofane, tylko pozornie pewne siebie. Niepowodzenia na polu relacji z Holly maskują przemocą, dezynwolturą czy zamknięciem w sobie. Nie chodzi tu o jakąś krytykę homoseksualizmu, gdyby ktoś chciał to zarzucić Siegoczyńskiemu. Chodzi raczej o pokazanie pewnego wymiaru męskiej niemocy. Jak w najnowszym filmie Koterskiego, choć tam zostało to pokazane z innej strony.

I tak Holly, choć zaradna, musi zostać wykluczona z "show-bizu". Nie sukces w produkcji filmowej jest dla kobiety najważniejszy, ale potrzeba bliskości, która nie zostaje zaspokojona aż do końca spektaklu. Samo przedstawienie jest niezwykle sentymentalne – jeśli ktoś z góry odrzuca taką poetykę, powinien omijać widowisko Teatru Studio szerokim łukiem. Niektóre pomysły reżysera są tak nachalne i kiczowate, że aż kłują w oczy, jednak prostota (nie prostactwo) "Hollyday" jest jej największym atutem. Holly Boczarskiej to nie legenda, to prosta dziewczyna, jakich wiele próbuje się dzisiaj przebić na afisze. Pobudki nimi kierujące to nie zawsze tylko pieniądze – przekonuje Siegoczyński. Raczej desperacka chęć zwrócenia na siebie uwagi, zmiany swojego statusu.

Na plakacie do spektaklu, stylizowanym na okładkę ilustrowanego magazynu, widnieje Boczarska w topless, z czapką z lisa na głowie. Na ile to afisz skłonił ludzi do przyjścia na spektakl (świetny, złośliwy pomysł autora!)? Warto jeszcze zwrócić uwagę na podobieństwo Golightly do samej aktorki, znanej choćby z ,,Testosteronu”. Piękna nie tylko ciałem kobieta, jaką jest przecież Boczarska, będzie dla świata PIĘKNA, jak długo będzie ATRAKCYJNA. Kiedy Holly opowiada o tym, że ma ,,26 lat” i  że to dla niej może być już koniec kariery, to wyraźny sygnał od Siegoczyńskiego, jak przydajemy ludziom etykietkę z terminem ważności według sztucznie wyrobionych kanonów piękności. I właśnie tym zaśniedziałym konwencjom wydać powinno się wojnę.

A prztyczek dany mężczyznom? Inteligentny, pozbawiony sztucznie kreowanej niechęci a la Jelinek, wyraźnie empatyczny. Podatność panów na zmiany cywilizacyjne objawiła się tylko zewnętrznie (Fred i Jimmy), bądź nie objawiła się wcale (Maks). To strach przed zmianami? Chyba raczej nieumiejętność przyznania się do słabości. Panowie – uderzmy się w piersi!

Szymon Spichalski
Teatr dla Was
15 listopada 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia