Geje dziękują, starsze panie wychodzą...

rozmowa z Pawłem Małaszyńskim

Obawialiśmy się, czy widzowie odnajdą nas w nowym miejscu, bo przeżyliśmy załamanie frekwencji, kiedy w eter poszła plotka, że Kwadrat zamknięto. Teraz sytuacja się stabilizuje - mówi PAWEŁ MAŁASZYŃSKI, aktor Teatru Kwadrat w Warszawie.

Z Pawłem Małaszyńskim rozmawia Jacek Cieślak

Rz: Czy to prawda, że "Weekend", reżyserski debiut Cezarego Pazury z pana główną rolą, powstawał cztery lata?

- Poznaliśmy się na planie drugiej części "Oficerów". Czarek powiedział mi wtedy, że ma wspaniały scenariusz i na jego podstawie chce zrealizować swój filmowy debiut. Tekst bardzo mi się spodobał, bo obiecywał dobrą zabawę kinem gangsterskim. To było cztery lata temu. Na plan mieliśmy wejść już rok temu, ale okazało się, że razem gramy w tym samym filmie, czyli "Skrzydlatych świniach". Było wiele przeciwności losu, trzeba było też zebrać pieniądze, żeby powstało kino akcji, efektowne, z prawdziwego zdarzenia. Długo czekaliśmy, ale warto było. Myślę, że widzowie znajdują w "Weekendzie" wszystko, czego szuka się w dobrym rozrywkowym filmie.

Zaczął pan grać współczesne role, żeby odpocząć od kostiumu?

- Chociaż nasz rynek filmowy jest mały, zawsze staram się szukać nowych wyzwań. Przed "Skrzydlatymi świniami", jak każdy aktor poszedłem na casting. Musiałem przekonać do siebie reżyserkę Annę Kazejak, bo nie byłem jej faworytem.

A Piotr Rogucki, lider popularnej grupy rockowej Coma?


- Też brał udział w castingu. To, że gra w topowym zespole, nie miało żadnego znaczenia. Piotr skończył szkołę teatralną i jest świetnym aktorem. Między nami od początku czuło się dobrą chemię. Kiedy już dostałem rolę, reżyserka zapytała mnie, z kim chciałbym grać, gdybym miał taką możliwość wyboru. Od razu wskazałem Piotra i Olgę Bołądź.

Jest pan kibicem?

- Oglądam piłkę w telewizji, ale nie bywałem na stadionach. Oczywiście przygotowując się do filmu, zaczęliśmy chodzić na mecze, obserwowaliśmy kibiców, byliśmy nawet w tak zwanym młynie. Pomagał nam scenarzysta Doman Nowakowski, który jest fanem Polonii Warszawa. Kibice czuwali też nad scenariuszem, dbali o jego wiarygodność. Ale "Skrzydlate świnie", dla mnie i twórców, nie są pierwszym polskim filmem o kibicach. Opowiadają o wyborach, jakich muszą dokonywać młodzi ludzie.

O wierności, nawet gdy sprawa wydaje się przegrana?


- Cieszę się, że to słyszę, bo wielu recenzentów pisało tylko o tym, że pokazałem na ekranie d... Narzekano też, że jest za mało krwi. Pewnie spodziewano się łamania szczęk bejsbolami.

Ale finałowa scena nie jest striptizem, tylko próbą ekspiacji głównego bohatera.


- Taka była intencja. Każdy zobaczył, co chciał.

Mówi pan często, że ciągnie się za panem cień Piotra Korzeckiego z "Magdy M.", ale przełomowa była chyba rola w "Katyniu" - przypominająca etos przedwojennego oficera, niezwykle stylowa. Wygrał pan casting?

- Jak było, dowiedziałem się dopiero po zakończeniu zdjęć. Andrzej Wajda przyniósł moje zdjęcie, położył na stół i powiedział, że tak ma wyglądać porucznik Piotr Baszkowski. Pan Andrzej widział mnie w "Białej sukience", debiucie reżyserskim Michała Kwiecińskiego, który był producentem "Katynia". Przed rozpoczęciem zdjęć spotykał się indywidualnie z każdym aktorem, opowiadał o całym projekcie, rozmawialiśmy o roli, pytał mnie jak wyobrażam sobie poszczególne sceny i postać. Byłem dobrze przygotowany, opowiadałem ze szczegółami, kadr po kadrze. Pan Andrzej słuchał mnie, słuchał, w końcu powiedział: "Pan powinien zostać reżyserem, a nie aktorem!".

Nie dał sobie odebrać reżyserii.

- Poza planem jest bardzo spokojny, wręcz wyciszony, ale kiedy staje za kamerą - wszystko w nim buzuje, jakby reżyserował debiut. W przerwach dużo opowiadał o poprzednich filmach. Kiedy usiadłem przy nim w skórze pilota, mówił, że miał kiedyś podobną i grał w niej Zbyszek Cybulski, a potem Daniel Olbrychski. Rozpruto ją bagnetem na planie "Krajobrazu po bitwie".

W "Białej sukience" zagrał pan księdza z Białostocczyzny, pana rodzinnych stron.


- Producenci tego nie wiedzieli. Skończyłem właśnie szkołę teatralną i czułem się, jakbym wrócił do domu, na wakacje. Ale dużo ważniejsze było to, że grałem księdza, a z urzędnikami Pana Boga byłem wtedy na bakier. Pikanterii dodaje, że zaczęliśmy kręcić dwa dni po moim ślubie.

Kościelnym?

- Tak. Byłem po przygotowaniach małżeńskich, co dało mi możliwość przygotowania się do roli. Potem sam umawiałem się z księżmi, żeby poznać ich jeszcze bliżej - sposób bycia, myślenia. Rozmawialiśmy o życiu, o wierze, o konfliktach. Trudno było nie zauważyć, że mówią i myślą w szczególny sposób - z niezwykłym rozmysłem i spokojem. W związku z tym zasugerowałem Michałowi Kwiecińskiemu zmiany w scenariuszu. Moje obserwacje potwierdziły się przy kolejnych spotkaniach z duchownymi. Dzięki aktorstwu mam okazję poznać ludzi, z którymi w inny sposób pewnie bym się nie zetknął.

Kogo ma pan jeszcze na myśli?

- Na przykład włamywaczy, którzy pokazywali mi swoje triki i oprzyrządowanie, kiedy pracowałem na planie odcinków "Twarzą w twarz".

W "Czasie honoru" nie występuje pan od samego początku, a to chyba ważny dla pana serial.


- Miałem grać od początku, ale zakończyłem zdjęcia do "Tajemnicy twierdzy szyfrów" i miałem dość wojenki. Obejrzałem jednak kilka odcinków w telewizji i zmieniłem zdanie. Przekonał mnie scenariusz i postać, którą widzowie kochają nienawidzić. Moim zdaniem "Czas honoru" to obecnie najlepszy serial w telewizji. Najważniejsze jest to, że dzięki niemu wielu młodych ludzi zaczęło się interesować historią, czytać na ten temat. Wiem to ze spotkań fanklubu tej produkcji.

Jest pan gwiazdą Kwadratu, teatru niezwykle popularnego, gdzie rozmawiamy, i nie ukrywam, że korytarz z obdrapanymi lamperiami do tego wizerunku mi nie pasuje.

- Nie ma co narzekać. Jesteśmy ze sobą bardzo emocjonalnie związani, a był taki moment, że baliśmy się likwidacji sceny w związku ze sprzedażą naszej dawnej siedziby Nie było wyjścia: po wielu latach musieliśmy opuścić ulicę Czackiego. Przeprowadzka w Aleje Niepodległości, do dawnego Klubu Garnizonowego, spadła nam z nieba. Wielką robotę wykonał nasz dyrektor Andrzej Nejman. Remont sali trwał tylko 30 dni! Mamy teraz prawie dwukrotnie większą widownią i wspaniały broadwayowski szyld nad wejściem. Obawialiśmy się, czy widzowie odnajdą nas w nowym miejscu, bo przeżyliśmy załamanie frekwencji, kiedy w eter poszła plotka, że Kwadrat zamknięto. Teraz sytuacja się stabilizuje. Zadomowiliśmy się, choć grając, szukamy jeszcze podświadomie starych kulis. Jeszcze chwilami czuję się, jakbym występował na wyjeździe.

Kwadrat, kiedyś ostoja farsy, zmienia się. W spektaklu "Berek, czyli upiór w moherze" gra pan geja, co wywołało wielką sensację.


- Zaczęło się od tego, że Ewa Kasprzyk powiedziała mi, że ma monolog moherowej babci napisany na podstawie książki Marcina Szczygielskiego. Wolała jednak zagrać w duecie i zapytała, czy nie zagrałbym geja, który jest sąsiadem głównej bohaterki. Lubię nowe wyzwania, więc czemu nie? Nie byłem tylko pewny, czy pomysł spodoba się naszemu poprzedniemu dyrektorowi Edmundowi Karwańskiego, bo tekst był hardkorowy. Spodobał się. Najważniejsze było oczywiście spotkanie z widzami. Chociaż złagodziliśmy dialogi, baliśmy się premiery, ponieważ nasza publiczność jest przyzwyczajona do farsy i lżejszych tematów, tymczasem "Berek" miał być pierwszym krokiem w stronę komediodramatu. Do tej pory cisza w Kwadracie była rzadkością, bo ludzie przychodzili się bawić. Powiedziałem Ewie, że jeśli w poważnych momentach widzowie będą się śmiać - przegraliśmy.

Tak się jednak nie stało.


- Kiedy trzeba publiczność się śmieje, ale kiedy mówimy o ważnych sprawach - anoreksji, religii i Bogu, na sali panuje cisza. Myślę, że ten spektakl jest w tej chwili najbardziej obleganym tytułem w naszym repertuarze. Wszystkie bilety rozchodzą się w godzinę.

Zdarzają się panu rozmowy z widzami?

- Geje mi dziękują, że chciałem mówić ze sceny o ich sprawach, a starsze panie czasami wychodzą. Innym razem wtórują Ewie Kasprzyk. Czasami zajmują cały pierwszy rząd.

A co z pana muzycznym zespołem Cochise?

- W 2011 roku będzie sporo koncertów. Na pewno zagramy na festiwalu w Węgorzewie. Szykuję też dużą niespodziankę. Ale o tym nie mogę jeszcze mówić.


 ***

Jeden z najpopularniejszych polskich aktorów średniego pokolenia, który łączy w swojej karierze ogień z wodą - rolę w "Katyniu" Andrzeja Wajdy, grę w serialu "Magda M." i przywiązanie do warszawskiego Teatru Kwadrat, którego nowe oblicze współtworzy.

Indeks do wrocławskiej PWST zdobył dopiero za trzecim razem. Na scenie Kwadratu zadebiutował rolą Trufaldina i Arlekina w "Sługach dwóch panów" w reżyserii Waldemara Matuszewskiego. Obecnie występuje w "Kiedy Harry poznał Sally" razem z Martą Żmudą-Trzebiatowską (zagrali również w filmie "Ciacho" Patryka Vegi) oraz "Berek, czyli upiór w moherze" z Ewą Kasprzyk.

Na małym ekranie oglądaliśmy go m.in. w "Oficerze" i "Oficerach". Przełomowy był występ w filmie Andrzeja Wajdy o tragedii katyńskiej. Role mundurowe zagrał również w "Tajemnicy twierdzy szyfrów" i serialu "Czas honoru". Obecnie można oglądać go w rolach głównych w komedii "Weekend" Cezarego Pazury oraz w "Skrzydlatych świniach" Anny Kazejak.

Jacek Cieslak
Rzeczpospolita
2 lutego 2011

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia

Łabędzie
chor. Tobiasz Sebastian Berg
„Łabędzie", spektakl teatru tańca w c...