Genetyka i polityka

"Balladyna" - reż. Krzysztof Garbaczewski - Teatr Polski w Poznaniu

Nowy spektakl Garbaczewskiego to dzieło wyjątkowo mocne. Manifest feministyczny i antynarodowy: intrygujący, ale i niebezpieczny.

1.

W "Balladynie" Marcina Cecki zamiast ubogiej chaty jest podupadłe laboratorium. Balladyna, Alina, ich matka, Grabiec i Filon to pracownicy, na co dzień zajmujący się produkcją genetycznie zmodyfikowanych ziemniaków i bawełny. Ze Słowackiego zostały imiona, strzępy intrygi i romantyczna fantazja, łącząca świat baśniowy z realnym - przemieniona w fantazję naukową, splatającą świat ludzki i nie-ludzki. Na marginesie żmudnej produkcji Filon tworzy pół roślinę, pół człowieka. Grabiec zaś, wpadłszy do jeziora, zakochuje się w Goplanie i, pod wpływem genetycznej interwencji, zmienia się powoli w wierzbę. Te eksperymenty kończą się fiaskiem, niemniej obydwa nie-ludzkie twory, wyrzucone na śmietnik, spotkają się i radośnie połączą...

Posthumanistyczne wątki to już stała fascynacja teatru Krzysztofa Garbaczewskiego i Cecki. Można rzecz kojarzyć z bioartem czy szerzej: sztuką zainteresowaną tematem kresu człowieka, której bieguny wyznacza z jednej strony eksperymentujący z genetyką i ciałem Stelarc, z drugiej - "Melancholia" Larsa von Triera czy najnowszy cykl Zbigniewa Libery "Nowe historie". O ile jednak w "Życiu seksualnym dzikich" (2011) Garbaczewskiego wyraźna była inspiracja filozoficzna, a pytania o granice tożsamości stały się manifestacją tego, co różnorodne, pozbawione uniwersalnej sankcji - o tyle w "Balladynie" naukowa fantazja nabiera lekkości kojarzącej się z humorem Stanisława Lema. Nie-ludzkim tworom bliżej do estetyki teatru dla dzieci (i to w stylu vintage) niż do genetyki, a quasi-naukowy żargon umieszcza wszystko w cudzysłowie. Wkrótce jednak okazuje się to tylko sztafażem.

2.

Niemal cała pierwsza część spektaklu rozgrywa się w zbudowanym na zapleczu sceny dwupiętrowym kontenerze-laboratorium. Obraz z kilku kamer umieszczonych w różnych punktach pokazywany jest na ogromnym ekranie zamykającym horyzont sceny. Forsując plan cyfrowy kosztem planu żywego, Garbaczewski bada też granice teatru, konsekwentnie, ze spektaklu na spektakl coraz łapczywiej wykorzystując możliwości techniki wideo.

Druga część spektaklu rozgrywa się w zupełnie innym trybie: bardzo blisko widzów. Przy włączonych światłach, od strony widowni wchodzi Balladyna i Kirkor; wkrótce Kirkor pada od strzału, a Justyna Wasilewska (Balladyna) informuje, że zamiast drugiej części spektaklu obejrzymy jej performans. Garbaczewski już raz "wpuścił" do teatru kobiecy performans (w "Odysei", 2009), zaś "Nirvanę" (2009) zaprezentował jako niedokończony spektakl-fiasko - można zatem przypuszczać, że rzeczywiście mamy tu do czynienia z pęknięciem nieplanowanym, żywym, teraz oczywiście starannie wyreżyserowanym. Garbaczewskiego, to trzeba podkreślić, stać na taką dezynwolturę, ale też umiejętnie dobiera współpracowników - sukces bowiem gwarantuje Wasilewska, która przejmuje tu całą odpowiedzialność.

Wnętrze Teatru Polskiego, z racji wystroju nazywanego "bombonierką", zdaniem Wasilewskiej "przypomina cipę": widzów na balkonach aktorka prosi o miarowe wstawanie i siadanie, aby poćwiczyć mięśnie Kegla. Za chwilę na scenę wchodzi hiphopowy duet z repertuarem "Drap cipę drap squad" i "Lubię gówno". Wulgaryzmy są tu na miejscu: są feministycznym, ostrym i brutalnym narzędziem demontażu patriarchalnej matrycy kolonizującej kobiecość. Balladyna wszak - owa antybohaterka, o której, jak mówi Wasilewska, "uczymy się w podstawówkach" - w drugiej części spektaklu staje się kołem zamachowym dla retoryki przeciwpatriarchalnej i, co za tym idzie, antynarodowej.

Z różnych badanych w spektaklu granic Garbaczewski eksponuje teraz tę przebiegającą na linii kobiece-męskie: naprzeciw Balladyny, która leży w wannie z doszytym pluszowym penisem, postawiony zostaje mężczyzna "w ciąży" - czyli z futbolówką włożoną pod koszulkę polskiej reprezentacji piłki nożnej. Gdy ów reprezentacyjny i reprezentatywny okaz Polaka już urodzi, zawzięcie będzie łoił piłką w kontener, a potem z równą zawziętością będzie karmił Balladynę patriotyczno-męską papką - a wszystko pod nisko zawieszonym nad sceną neonowym szyldem "Naród sobie", kopią napisu umieszczonego na frontonie budynku Teatru Polskiego, wykonanym w kształcie "Arbeit macht frei"...

3.

Wten sposób naukowa fantazja niespodziewanie zmienia się w feministyczny i antynarodowy manifest, a "pogranicze", po którym w spektaklu poruszają się reżyser i jego współpracownicy, okazuje się nie tylko intrygujące, ale i niebezpieczne. Na biegunie narodowo-męskim Garbaczewski umieszcza to, co dominujące, "przemocowe", tępe i głupie, atakując tyleż brutalnie, co z zaskoczenia. Ale właśnie miejsca, w których pierwsza i druga część spektaklu nie do końca przylegają do siebie, nie układają się w spójną wypowiedź, są tu ciekawe, niepokojące i rezonują w pytaniach, z którymi zostawia nas przedstawienie. Siłą spektaklu jest bezpardonowość, złożoność, teatralna nonszalancja, a także humor: w pierwszej części rozbrajający, w drugiej - zjadliwy i drapieżny. Tak mocnego politycznego spektaklu już dawno w teatrze nie widziałem.

Marcin Kościelniak
Tygodnik Powszechny
7 lutego 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia