Gilgamesza przypadki w Wierszalinie

"Gilgamesz" - reż. Marek Ciunel - Teatr Wierszalin w Supraślu

Kocie ruchy, ekstaza, żądza nieśmiertelności i bogowie w karykaturze - to zdecydowanie najłatwiej zapamiętać z eposu przeniesionego do Wierszalina. Z treścią już jest gorzej

W repertuarze supraskiego teatru do autorskich sztuk, umiejscowionych najczęściej w przestrzeni XIX-XX-wiecznej, doszedł spektakl sięgający początku ludzkich dziejów. Cofamy się o tysiące lat, gdy człowiek miał do wyboru rzesze bogów. Ba, czasem sam był bogiem nazywany. Ale w sumie dręczyły go te same rozterki, co współczesnych: strach przed upływem czasu i samotnością.

Oto Gilgamesz, apodyktyczny władca sumeryjskiego miasta Uruk. Ma wszystko, ale pragnie czegoś więcej: nowych doznań, przyjaźni, zwycięstwa nad śmiercią. Duchowy wymiar tych potrzeb można łatwo zbanalizować i zaryzykować nawet stwierdzenie, że Gilgamesza dopadł przedwczesny kryzys wieku średniego. Wraz z dawnym wrogiem, a teraz przyjacielem - Enkidu - spotyka różne postaci, weryfikuje swoje myślenie, mierzy się ze słabościami, dostrzega wartość przyjaźni. A po stracie Enkidu staje się innym człowiekiem.

To drastyczny skrót historii herosa. Tych, co wybierają się na spektakl w reż. Marka Ciunela bez jakiejś elementarnej wiedzy o babilońsko-asyryjskim eposie, ostrzec warto, że mogą mieć problem z połapaniem wątków. Mnóstwo imion, miejsc, wizji, może nastręczyć widzowi trudności z konstruowaniem fabuły. Nieznającym mitu półtoragodzinny spektakl rozpada się na migawki, ciąg obrazów. I już nie sposób nawet dociekać, dlaczego tak ważne jest drzewo dla Gilgamesza, o co chodzi ze zstępowaniem do podziemi, i jakie więzy łączą go z bogami. W natłoku obrazów atakujących widza za sceny, wspomaganych poetyckim archaicznym językiem, myśl - niestety - co chwila umyka. Duże wyzwanie, jakie podjął reżyser, biorąc na warsztat epos, to też spore ryzyko, z którego nie zawsze da się wyjść zwycięsko. Tu minusem jest nadmiar - za dużo upchnięto w przedstawieniu słów, obrazów, min, koturnowych scen. Jakby reżyser stał w rozkroku między wyborem: asceza środków wyrazu, czy barokowy styl? A skoki napięcia, jak wiadomo, nie zawsze mają na "urządzenie" dobroczynny wpływ.

Pomijając jednak fakt, że "Gilgameszowi" przydałyby się mocne skróty, to w sumie oglądamy niezły spektakl. Jeśli tylko ci, którzy eposu nie znają, przestaną się szarpać, by posklejać fabułę w całość i skupią się na poszczególnych obrazach.

Choć szef supraskiego teatru Piotr Tomaszuk tym razem oddal pałeczkę reżyserowi spoza Wierszalina - "Gilgamesz" ma wszystko to, co przy okazji opowiadania o dwoistości ludzkiej natury, zazwyczaj Wierszalin serwuje: ekstatyczne sceny, zagrane na najwyższej nucie, sporo erotyki i gadżetów z nią związanych. To wręcz obowiązkowy sztafaż przypisany do wierszalińskiej sceny, niemal jak seksualność do człowieka. Tak więc i Gilgamesz najwyraźniej też musi w okolicy przyrodzenia przywiązać sobie atrybut męskości, a jego przyjaciel, Enkidu, prezentować we wszystkich konfiguracjach szczupłe pośladki. Obu łączy niejednoznaczny układ, a jedna z bogiń domaga się natychmiastowej kopulacji. Prawdę mówiąc, w tym wszystkim, co jeszcze dekadę temu mogło oburzać bogobojnych, w sumie nie ma nic kontrowersyjnego. A wręcz, powtarzany ze spektaklu na spektakl, schemat obsesyjnego erotyzmu może zacząć nużyć.

Dość jednak narzekań. Siła wielu scenicznych kreacji, przełamywanie dramatyzmu żartem, dopracowanie wielu scen w najdrobniejszym szczególe, fascynujące sprzęgnięcie gry aktorskiej z intrygującą scenografią - to jedne z większych wartości spektaklu. Rządzi nim zasada kontrastu, niczym dualistyczne postrzeganie świata - właściwie na każdym poziomie: wizji postaci i inscenizacji. Gdy Gilgamesz i Enkidu zaczynają krążyć wokół siebie, gdy tego pierwszego coraz bardziej fascynuje ten drugi - różnice widać wyraźnie. Gilgamesz (Dariusz Matys) w dziwacznym pokawałkowanym odzieniu, niczym w parcianej zbroi wydaje się jak otorbiały - w kolejne złogi, warstwy: doświadczeń, cynizmu, lat. Enkidu (Milosz Pietruski) - prawie nagi, ledwie w przepasce na biodrach - to rozkwitająca młodość, świeżość.

Inny zestaw: Siduri, którą spotyka na swej drodze Gilgamesz - to postać bardzo efemeryczna, rozerotyzowana, ale w stylu zmysłowej anielicy (Paulina Skłodowska). Niemal w tym samym czasie na scenie mamy też erotyzm z zupełnie innego bieguna - bogini Isztar to wcielony demon: rozwarte usta, twarz wykrzywiona, zwierzęce rozpasanie (Ewa Gajewska-Jasińska). Jest tak odstręczająca, że aż niezdrowo fascynuje. A gdy w finale spektaklu aktorka, kłaniając się widzom, uśmiecha się nieśmiało, aż trudno uwierzyć, że to ta sama postać, tak była sugestywna.

Bogów najróżniejszego autoramentu i postury zresztą w spektaklu mamy całą galerię i to w pastiszowym ujęciu. Istne targowisko próżności: w maskach ptasich, albo wprost z antycznego teatru - wrzeszczą, piszczą, szepczą, a gdy trafią na silniejszego, rozbiegają się tchórzliwie po kątach. Drugi plan, jak to w Wierszalinie, gra bezustannie. Tu nikt nie odpoczywa, twarze i ciała ciągle na najwyższych obrotach. Sceny zbiorowe to tajna broń supraskiego teatru - zawsze dopracowane, niezwykle plastyczne. I im bardziej mające pozór lekkości, tym bardziej okupione wysiłkiem. Co sprawniejsi fizycznie aktorzy wspinający się na kolumny, balansujący na drewnianych obeliskach przypominają akrobatów o kociej zręczności. Zgrabnie zagrane sceny to jednak żadne tanie efekciarstwo - mają swoje uzasadnienie. Gilgamesz i Enkidu przemierzają świat, ze stepu wchodzą w góry, z gór schodzą w równiny, zstępują pod ziemię, przekraczają rzeki, toczą walki. Jak to wszystko zagrać bez kiczu i pretensji na malutkiej scenie? Ano właśnie. Różnej wielkości kubiki, prostopadłościany umieszczone na platformie na kółkach starczają za wszystko (scenografia - Agnieszka Jałowiec). Jest jeszcze duża - miedziana, zdaje się - misa, też sugestywna i wielofunkcyjna. Raz bęben, raz ołtarz ofiarny, raz korab płynący po oceanach. A na nim jeden z najciekawszych bohaterów spektaklu - człowiek, który przeżył potop, zagrany znakomicie przez Katarzynę Siergiej. To postać osobliwa - niby wieszcz, a w sumie komiczny cwaniaczek, może dlatego przeżył? To, co nam serwuje aktorka, to istny teatr w teatrze, niczym opowieść szkatułkowa (choć przyznać trzeba, że ciągle na bazie tych samych środków aktorskich, które z czasem mogą stać się uciążliwą manierą). Póki co jednak Siergiej gra tak, że trudno od niej oczy oderwać.

Monika Zmijewska
Gazeta Wyborcza Białystok
17 grudnia 2009

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...