Głośno mówię o tym, że jestem szczęściarą

Rozmowa z Małgorzatą Kożuchowską

Serial "M jak Miłość" zaczął mnie zabijać zawodowo. Zaczęłam szukać czegoś, co będzie błyskotliwe, zabawne - Małgorzata Kożuchowska odkrywa sekrety swojego zawodowego życia i zapewnia, że jest... zwykłą Gośką, taką z "krwi i kości". Jestem optymistką - staram się zawsze patrzeć na życie pozytywnie. Zapamiętuję dobre momenty, nie rozpamiętuję tych złych - mówi popularna aktorka.

Toruń, Warszawa - z tymi miastami jest Pani kojarzona. A w dowodzie osobistym, w rubryce miejsce urodzenia, ma Pani wpisane: Wrocław.

- Zrządzenie losu. Moi rodzice pobrali się w Tarnowskich Górach, ale urodziłam się we Wrocławiu. Kiedy mama była ze mną w ciąży, okazało się, że tato dostał nową pracę na uniwersytecie w Toruniu. Z przeprowadzką trzeba było jednak poczekać, bo mieszkanie nie było jeszcze gotowe. Zamieszkaliśmy więc we Wrocławiu. Potem byłam tu kilka razy na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej.

Jako konkursowicz?

- Nie, na galach.

A dlaczego Pani nie brała nigdy udziału jako uczestnik, w konkursie. Głos ma Pani świetny.

- Miałam kiedyś taki pomysł, ale stwierdziłam, że ściganie się mnie strasznie tremuje. Może mi to minie, kiedy będę starsza. Wtedy, za kilkanaście lat, wystartuję w kategorii "senior".

Śpiewanie to takie Pani niespełnione marzenie?

- Coś w tym jest. Tak jak kiedyś myślałam: "Muszę zagrać, koniecznie, monodram". I planowałam, planowałam. W końcu nic z tego nie wyszło, bo wciąż byłam zajęta. Tak samo było z płytą - pracowałam nad krążkiem długogrającym z zespołem Futro, ale przyszła propozycja, żeby zrobić CD z pięcioma piosenkami do miesięcznika "Elle", na jego dziesięciolecie. Zastanawialiśmy się, czy lepiej nie poczekać, czy lepiej nie nagrać całej płyty, wszystkich piosenek, ale w końcu nagraliśmy tę "małą płytkę", a potem dostałam jedną propozycję roli, drugą, trzecią i całej płyty koniec końców nie zrobiłam.

Z recitalem też tak jest?

- Identycznie. Mam na niego pomysł, jest w mojej głowie, i gdy tylko mam chwilę wolnego, to o recitalu myślę. Na pewno go kiedyś zrobię. Mam nadzieję, że płytę również.

Nie można mieć wszystkiego.

- Zawsze jest coś za coś. Nie można ciągnąć pięciu srok za ogon: bo i nie da się tak, i przyjemności z tego nie ma. Ale nie narzekam, bo narzekać w tym zawodzie, że ma się pracę, byłoby grzechem.

Uważa się Pani za życiową szczęściarę?

- Tak, i mówię o tym głośno. Dużo dobrego z tego, co ja wysyłam do świata, do ludzi, wraca do mnie. A tak przecież być nie musi.

Patrząc na Panią, mam nieodparte wrażenie, że Pani cała jest naładowana dobrą energią.

- Jestem optymistką - staram się zawsze patrzeć na życie pozytywnie. Zapamiętuję dobre momenty, nie rozpamiętuję tych złych. Może tak jest dlatego, że bardzo dużo dostaję szczęścia: od życia, od ludzi.

Popularność to też szczęście?

- Oczywiście, bo mam fanów, którzy są mi wierni i okazują swoją sympatię. To jest wielkie szczęście dla aktora. Uznanie widzów sprawia, że czuję się potrzebna, czuję, że to, co robię, jest ważne. Dowartościowuje mnie to także jako człowieka, bo myślę sobie, że ci widzowie, którzy idą "za mną" już przez lata, widzą coś więcej niż te role, które gram.

A dlaczego ludzie tak bardzo Panią lubią?

- To raczej pytanie do widzów... Może czują, że jestem szczera w tym, co robię. Że nie jestem kombinatorem.

11 lat grała Pani w "M jak miłość". I przyszedł czas powiedzieć "nie", bo skończyła się szczerość postaci, w którą się Pani wcielała?

- Rola Hanki przestała mieć dla mnie tę iskrę, to coś. Poczułam, że gasnę. Wtedy powiedziałam "nie".

Pewnie po tylu latach i sam serial zaczął Pani ciążyć.

- Zaczął mnie zabijać zawodowo. Ta produkcja w pewnym momencie zaczęła mi zamykać inne możliwości, nie docierały do mnie propozycje filmowe, bo krążyła taka opinia, że jestem tak zajęta przy "M jak miłość", że na pewno na nic innego nie będę miała czasu.

I zaczęła Pani szukać do zagrania czegoś, co będzie kompletnie czymś innym.

- Po "M jak miłość" szukałam czegoś, co będzie błyskotliwe, zabawne, "z okiem", z dystansem do samej siebie.

No i się trafiła "Rodzinka.pl". Serial cudo.

- Ale kiedy czytałam scenariusz, to nie od razu byłam przekonana na 100 procent, że to będzie takie "łał". Ale powiedziałam sobie, ryzyk-fizyk. Dziś bardzo się cieszę, że to zrobiłam.

Od komedii Pani zaczynała. Bo i "Kiler", i "Kilerów 2-óch".

- I już na samym początku mi zaświtało w głowie: "Oj, komedia. Zaraz wpadnę w szufladkę", a ja wtedy myślałam: "Chcę być bardzo serio aktorką", taką aktorzycą chcę być. I po tych komediach bardzo szybko chciałam pokazać, że mogę zagrać bardzo poważnie, serio i na dodatek w wielkim repertuarze. Całe swoje aktorskie życie szukam balansu - żeby nie przegiąć ani w jedną, ani w drugą stronę.

A propos tego balansu, gra Pani teraz w "Rodzince.pl" - komediowo, w "Prawie Agaty"- jednak bardziej na poważnie...

- A oprócz seriali rozpoczęłam próby w Teatrze Narodowym do "Kotki na gorącym, blaszanym dachu". Gram w obsadzie marzenie: Janusz Gajos, Ewa Wiśniewska, Grzesiek Małecki i Beata Ścibakówna. W listopadzie premiera.

Skoro już Pani zeszła na temat teatru. Co Pani sprawia większą przyjemność: granie w filmie czy w teatrze?

- To dwa różne światy. Różne emocje. Film to jest taka przygoda, w której spotyka się grupa ludzi na 20,30 dni i robi coś ważnego. Dlatego koncentruję całą swoją energię, żeby zrobić to tu i teraz, zagrać, nakręcić i koniec. Zrobić coś wyjątkowego, niepowtarzalnego. Ale przychodzi koniec zdjęć, wszyscy się pakują. Efekt do zobaczenia w kinie. A teatr - kilka miesięcy prób, premiera, ale ta przygoda ze sztuką jest rozciągnięta w czasie, bo na premierowym spektaklu się nie kończy. Nie ma tak, że jest premiera i koniec. Niekiedy spektakl grany jest latami, aktorzy spotykają się ze sobą na scenie wiele razy. W teatrze jest też więcej miejsca na pomyłkę, na szukanie kolejnych sposobów zagrania danej roli - raz można zagrać tak, a innym razem zupełnie inaczej. Teatr nie jest wydarzeniem jednorazowym.

No i w teatrze od razu, na żywo, widać reakcję publiczności: czy się podobało, czy nie.

- Aktor nie powinien myśleć o publiczności jako o kimś, kto ocenia. Jak mi coś takiego przychodzi do głowy, to staram się to jak najszybciej z głowy wypędzić. Kalina Jędrusik powiedziała, że dla niej każde przedstawienie, kontakt z widzem to jest święto. Że nie można, choć się idzie grać tę samą sztukę po raz siedemdziesiąty któryś, narzekać: "O Boże, muszę wyjść na scenę...". Trzeba się cieszyć z każdego wyjścia na deski. Bo przecież ludzie poświęcili swój czas, zapłacili za bilety, wybrali nasz teatr, żeby nas zobaczyć na scenie.
I mają doznać przez dwie, trzy godziny czegoś wyjątkowego, mają przez ten czas zapomnieć o swoim życiu, o codzienności, o swoich problemach. Kiedy tylko wchodzę na scenę, zapominam o tym, co danego dnia mi się przydarzyło: że od rana byłam na planie zdjęciowym, że jestem zmęczona. Teatr to takie czary-mary. Wiem może, że kiedy to teraz panu opowiadam, to brzmi pretensjonalnie, ale tak jest. To jest prawdziwe.

Lubi Pani widzów.

- Oczywiście! I chcę, żeby widz był szczęśliwy, że ogląda dobre przedstawienie. Poza tym, jeśli ja będę lubiła widzów, to i oni polubią mnie. W teatrze pracuję prawie 20 lat i to się jak dotychczas sprawdza.

A gdyby nie aktorstwo, to co?

- Nie zastanawiam się. Nie muszę. Jestem szczęściarą.

Nie myśli Pani o publiczności jako o tych, co Panią oceniają. Ale kobiety, mężczyźni też oczywiście, oceniają jednak Panią na ulicy. Dla wielu Polek pozostaje Pani ikoną mody.

- Jestem normalną Gośką Kożuchowska, z krwi i kości. Budzę się rano, myję, piję kawę - jak każdy. Idę na spacer z psem w kurtce i trampkach i nie będę przecież myślała przed wyjściem do lasu, że muszę sobie "zrobić" włosy. Prywatnie prawie w ogóle się nie maluję. Jako aktorka jestem cały czasem malowana, więc poza planem, poza teatrem - odpoczywam.

Gdy jednak jest okazja, oficjalne wyjście...

- To się szykuję, przygotowuję. Wiadomo. To jest jakiś element mojej pracy. Ale nie popadam w skrajności. I nie myślę o tym, że ktoś mi potem powie, że mu się nie podobało. Kwestia gustu. Ważne, że ja się w tym czułam dobrze i swobodnie.

Ma Pani swojego stylistę? Modowego doradcę?

- Wszystko wymyślam sama. Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś mnie przebierał. Przebierać to ja się mogę w teatrze.

Robert Migdał
POLSKA Dziennik Bałtycki
2 lipca 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...