Gorzkawe czekoladki

"Czekoladki dla Prezesa" - aut. Sławomir Mrożek - reż. Ewa Domańska i Ewa Makomaska, Teatr Polski w Warszawie - foto: Marta Ankiersztejn - mater. prasowe

„Czekoladki dla Prezesa" napisał Mrożek przed kilkudziesięciu laty, opisując w paru postaciach klasycznego homo conformicus, jednostkę, która usiłuje się odnaleźć w nieponętnej, absurdalnej rzeczywistości, tak aby jak najmniejszym kosztem przejść między Scyllą immanentnej uległości a Charybdą braku akceptacji owego stanu rzeczy.

Innymi słowy, jakby się tu w miarę bezboleśnie na ciele i duszy prześliznąć przez marną w historycznym kontekście egzystencję, o którą jednostka się nie prosiła. Był to czas, gdy komuna już zaczynała rzęzić, ale wciąż pełno było wokół usilnych uprawiaczy konformizmu, ludzi immanentnie pozbawionych asertywności, mniej bądź bardziej świadomych mistrzów wazeliniarstwa i mimikry. 48 literackich mgnień groteskowo – purnonsensowej prozy, oszczędnej w formie, nader subtelnie zarysowanej, tyleż skondensowanej, co szkicowej w treści, było zdecydowanie przeznaczonych do indywidualnej percepcji, procedowanej na fotelu, z tomikiem w jednym, a czymś znakomicie uzupełniającym nastrój w drugim ręku. Jednostka miała sądzić siebie, będąc jednocześnie sądzoną, z przymrużonym okiem.

Gdyby Mrożek widział potencjał dramatyczny tematu, napisałby na pewno „Prezesa", na przykład gdzieś między „Policją" a „Tangiem", bowiem nie lubił, gdy mu się gatunki miesza i przestawia, a i w ramach gatunku bywał nader rygorystyczny w didaskaliach, co znalazło najdobitniejszy wyraz w słynnym liście z okazji krakowskiej prapremiery „Miłości na Krymie", gdzie w ostrym starciu stanęły swoboda inscenizacyjna i wierność wizji autorskiej. Wtedy skończyło się na zmianie reżysera. Ten niedoszły z wyraźną satysfakcją wykorzystał rzecz po kilkudziesięciu latach w pamiętnym wystawieniu na deskach Teatru Narodowego, cytując in extenso owo ekskatedralne pouczenie, ku wielkiej uciesze aktorów i widowni, czego byłem dość zdystansowanym świadkiem. Cóż, autor już, niestety, niczego nie napisze, nawet listu w obronie swoich literackich racji, więc może warto skreślić kilka słów ad vocem.

Zacznijmy od pozytywów. W spektaklu zdecydowanie broni się scenografia, udanie puentująca uniwersalną praxis każdej biurokratycznej przestrzeni świata, tę schodkową hierarchię, uwieńczoną na szczycie drzwiami, za które wstęp mają tylko wybrani, reszcie pozostawiając co najwyżej podziw dla boskiej niemalże jasności, która zza owych niebiańskich wrót bije. To odwieczne błogosławieństwo i przekleństwo wszelkich cywilizacji, poczynając od faraonów, cezarów, cesarzy i carów po premierów, prezydentów i last, but not least, prezesów, uparcie oplatające państwa, państewka, firmy i firemki. Pamiętam podobną, równie udaną scenografię, w oglądanym przed laty „Płaszczu" wg. Gogola w białostockim Teatrze Lalek, gdzie w okrutnie zhierarchizowaną przestrzeń urzędniczych rang wpisano dramat Akakija Akakijewicza Baszmaczkina, lichego oficjalisty z biurowych nizin. W Polskim warte podkreślenia są także dyskretne projekcje video, rysowane na śnieżnej bieli mrożkowską, cyzelowaną kreską, równie oszczędną w wyrazie jak owe opowiadania.

Problem pojawia się, gdy te teksty trzeba spiąć w spójną dramaturgicznie całość. Ruch sceniczny jest tu dość monotonny, przerywnikiem między scenami jest ciągły urzędniczy marsz w kółko, ceremonialne korowody i procesje, pedantyczne, etykietalne stawanie na baczność i spocznij. Ta pozorna dynamika nie pomaga w scalaniu tekstów, wprowadzając element chaosu, kiedy narracja, sfastrygowana naprędce, lichą nitką, zaczyna się rozpadać na epizody, dając męczące wrażenie niekoherentności. Najsłabiej wychodzą inscenizacje grupowe – kiedy to owych kilkanaście, w każdym przypadku doskonale skondensowanych zdań, trzeba przełożyć na język teatru, ruchu, mimiki i głosu, co daje efekt odwrotny do zamierzonego, choćby w scenie z bykiem wziętym za krowę, czy popijawy w barze, kiedy to najjaskrawiej widać bezradność dublowanej reżyserii, operującej dosłownością, niepotrafiącej przetransponować oszczędnej, subtelnej wypowiedzi na wyraz sceniczny, gubiąc jej finezyjność, zakrzykiwaną, zatupywaną przez powierzchowność interpretacyjną. Jeśli mowa jest o zakopywaniu, widzimy to par force na scenie, jakby nie dowierzano widzowi, że bez takich dopalaczy nie pojmie o czym mowa.

Zdecydowanie najlepiej udały się tu wyciszone, dyskretne minimonodramy – w wykonaniu Ewy Makomaskiej i Wojciecha Czerwińskiego, będących swoistymi czytelniczymi alter ego, co w oczywisty sposób potwierdza tezę o jakże indywidualnym, intymnym, zacisznym wręcz odbiorze „Czekoladek".

Nie pomaga nad obecna emfaza, deklamatywne aktorstwo, demolujące wyjątkowość mrożkowskiej frazy, która w takim ujęciu, pozbawiona niuansu umyka, gubi lekkość, staje się wydmuszką groteski, nazbyt przerysowaną, tracącą istotę przekazu. Momentami inscenizacja znajduje się niebezpiecznie blisko estetyki stand-upu, lub w najlepszym przypadku kabaretu. Te opowiadania zdecydowanie lepiej się czyta, niż ich słucha, i trzeba mieć nader spójną i kreatywną wizję inscenizacji, aby przerzucić most między tak odległymi gatunkowo brzegami. Ten na Scenie Kameralnej przy Karasia nie jest zbyt solidny, co i raz rwie się przy tak silnym literacko nurcie pierwowzoru.

Jeszcze jedno - rzecz aż się prosi o kontekst współczesny, tytuł w końcu zobowiązuje, co wydatnie pomogłoby sukcesowi percepcyjnemu. Niestety, na trwożliwym oczku puszczonym do widza w notce na stronie internetowej, że zawsze jest jakiś prezes, się skończyło. Ze świecą zatem szukać... Otrzymaliśmy w konsekwencji dość nudnawą ramotkę w kostiumie z lat 60., w której nielekko odnaleźć geniusz Mrożka. Polskiemu po raz kolejny zabrakło, jak w przypadku „Baby dziwo", inscenizacyjnej odwagi, aby się zmierzyć ze współczesnością, aby się w nią wtrącić, dopisać glosę, która autorowi – emigrantowi z przekonania i przeznaczenia, zbrzydzonego ponadczasową strategią chowania głowy w piasek, pieczołowicie uprawianą przez strasznych mieszczan w strasznych mieszkaniach i takich biurach, z pewnością by się spodobała. Nie lękał się pod tym samym adresem choćby Dejmek, z kurażem inscenizując „Vatzlava" w dusznych latach 80., niby w pełnym kostiumowym sztafażu, ale jakby bez niego.

Cóż, „Czekoladki" z Polskiego mają smak dość nijaki, by nie rzec gorzki...

Tomasz Mlącki
Dziennik Teatralny Warszawa
31 grudnia 2022

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia

Łabędzie
chor. Tobiasz Sebastian Berg
„Łabędzie", spektakl teatru tańca w c...