Gówniana "Balladyna" Garbaczewskiego

"Balladyna" - reż. Krzysztof Garbaczewski - Teatr Polski w Poznaniu

Nie lubię gówna. Szczególnie lejącego się ze sceny. A głębokiego nura w szambo zaserwowano mi końcem stycznia w Teatrze Polskim w Poznaniu.

Po pierwsze dosłownie, bo tematycznie o gównie i cipie śpiewały w drugiej części przedstawienia ubawione raperki z „cipedRAPskuad", doproszone przez reżysera do realizacji spektaklu. Po drugie, bo przez niemal trzy godziny byłem oblewany emocjonalnym i skojarzeniowym kałem przez reżysera – głównego hochsztaplera polskiego teatru. Po trzecie wyszedłem w poczuciu permanentnego obryzgania mózgu, czynię więc wszystko, by pozbierać się z po wycieczce na Gerlach reżyserskiego intelektu.

By było jasne: cenię, czemu nieraz dawałem wyraz, dyrekcję tego teatru. Powstawały tu przedstawienia, które nawet gdy miały usterki, uznawałem co najmniej za poprawne, ważne na mapie polskiego teatru. Uważam, że Polski szczyci się bardzo dobrym zespołem aktorskim, znam reżyserów świetnie wspominających współpracę tutaj. To aktorzy proponujący rozwiązania, pracowici, kilku z nich potrafi pociągnąć spektakl. Jestem pewien, że w pracy z hochsztaplerem też dawali z siebie wszystko.

O Krzysztofie Garbaczewskim – zbawcy nowoczesnego teatru – osobny tekst napiszę niebawem, tu skupię się na Balladynie Marcina Cecki. I by być szczerym: niezły ten tekst przeczytałem przygotowując się do wyjazdu do Poznania. Zachował autor główne postaci dramatu Słowackiego, akcję przeniósł do stacji badawczej nad Gopło, skupił uwagę na Balladynie, uwypuklił jej rozterki, emocje. Zdolny reżyser ukręciłby z tego poprawny spektakl.

Pierwsza, przydługa część przedstawienia dzieje się głównie na... ekranie, tworzącym horyzont sceniczny. Dzięki użyciu trzynastu przemysłowych kamer oglądamy perypetie bohaterów, pracowników laboratorium. Dwa, może trzy razy wychodzą oni z kulis na proscenium. Dialogi są banalne, partnerowania brak, Balladyna zabija Alinę, laboratorium wybucha – tak pokrótce można opisać tę część dzieła. W drugiej oglądamy zbiór pustych efektów mających pewnie szokować poznańską publiczność. A to przez kwadrans aktorka grająca Balladynę (Justyna Wasilewska) ma zabawić widzów po zastrzeleniu Kirkora. Dzieli się swoimi wątpliwej jakości przemyśleniami, odgrywa emocjonalne scenki. A to pogra na pianinie (dlaczego nazywa je fortepianem?), a to zmieni sukienkę na czerwoną, a to opowie fragment horroru. Porówna czerwoną salę Teatru Polskiego to kobiecej cipy, potańczy z raperkami. Dołączy do niej Kostryn (Michał Kaleta) w stroju piłkarza. Pokopie z nią piłką, na sztankiecie zjedzie napis „Naród sobie" widoczny na co dzień na frontonie poznańskiego teatru, tu wpisany czcionką w charakterystyczny szyld obozowego „Arbeit macht frei". Że widzowie więźniami w tym budynku? Że faszyzm? Przepraszam, ale wydaje mi się, że reżyser oszalał, że mam do czynienia z wariatem czystej próby, który dla efektu, by było o nim głośno zaproponuje na scenie niedające się obronić skojarzenia.

Garbaczewski, co ma niestety w zwyczaju, zostawił aktorów samych sobie pewnie aż do premiery. Dziwi mnie decyzja dyrektorów polskich scen, którzy znają przecież wypadki z IMKI (wylanie reżysera z pracy), z Opola, Wałbrzycha i Wrocławia. Tu każe oglądać kreskówki, tam na próbach pogra na gitarze, a sytuacje sceniczne ustawiają doświadczeni aktorzy. W Poznaniu gołym okiem widać aktorów pozbawionych emocjonalności, widać szwy, dziury w reżyserii.

Nie należę do teatralnego betonu, mam otwarty umysł, sporo już w teatrze widziałem, cenię rewolucyjne pomysły, nowatorskie odczytania. Jednak to co pokazał w Poznaniu Garbaczewski jest jedną wielką hucpą. Szkoda aktorów. I widzów.

Bartłomiej Miernik
miernik Teatru
31 stycznia 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia