Gra kolorów

"Red" - reż. Agnieszka Lipiec-Wróblewska - Teatr Dramatyczny m.st. Warszawy

Chcąc zagłębić się w sztukę, jaką jest malarstwo, idziemy najczęściej do muzeum. Czy możliwe jest jednak zasymilowanie dwóch na pozór kompletnie różnych dziedzin sztuki, takich jak malarstwo i teatr? Czy możliwe jest przeniesienie abstrakcji obrazu na scenę teatralną? Wreszcie - czy można zrobić przedstawienie o kolorach? Wyzwanie podjęła reżyserka Agnieszka Lipiec – Wróblewska.

„Red" to przedstawienie o malarzu - Marku Rothko, znanym ze swoich abstrakcyjnych obrazów, gdzie dominującym motywem jest kolor, jego nasycenie i głębia. Barwy w życiu tego artysty odzwierciedlają emocje, najczęściej negatywne, takie jak smutek, samotność, czy cierpienie, którymi wypełnione było jego życie. Jednak spektakl nie ukazuje całej historii Marka Rothko, lecz jest krótkim wycinkiem, przedstawiającym starszego już artystę - człowieka, który swoją twórczością wypędził w cień kubizm, a teraz sam jest odpychany w zapomnienie poprzez sztukę, której nie potrafi i nie chce zrozumieć, a tym samym także i nienawidzi - pop art.

Marka Rothko (granego przez Janusza R. Nowickiego) poznajemy w momencie, gdy zatrudnia asystenta - Kena (postać wymyślona na potrzeby dramatu, grana przez debiutującego w teatrze Juliusza Świeżewskiego). Młody wyznawca pop artu ma być jego pomocnikiem, przy dużym projekcie - zamówieniu obrazów dla restauracji Four Seasons. W trakcie tej twórczej pracy mamy okazję przyjrzeć się, jak zmienia się Rothko i jego psychika, jak coś szczególnego w nim pęka, a obrazy przybierają najpierw kolory nasyconej czerwieni, a ostatecznie głębokiej czerni. „Red" to historia osoby nie godzącej się z upływem czasu, ze zmianami zachodzącymi w świecie i w sztuce, ze wszechobecnym komercjalizmem i płytkością.

W spektaklu gra jedynie dwóch aktorów. Jest to trudny typ przedstawienia. Nowicki i Swieżewski praktycznie przez cały czas trwania spektaklu znajdują się na scenie, uwaga widzów jest ciągle skupiona na nich. Są na tak zwanym „świeczniku", co oznacza, że każdy moment ich gry musi być idealnie dopracowany - aktorzy stale muszą być autentyczni. Dodatkowym utrudnieniem dla nich był nie zbyt łatwy tekst Johna Logana. Jego trudność objawia się w przegadanych scenach, w których łatwo stracić uwagę widza, nietrudno też wpaść w pewien rytm wypowiedzi, czy też przeintelektualizować je. Aktorzy jednak sprawdzili się bardzo dobrze, zwłaszcza J. R Nowicki, który na czas trwania spektaklu, ma po prostu Marka Rothko pod skórą i w duszy. Jestem pełna podziwu precyzji, jaką włożył w zbudowaniu swojej roli. Nadał malarzowi bardzo wyraźny kształt i charakter. Zbudował odrębną postać, jedyną i niepowtarzalną. Wyposażył ją w swoiste gesty, postawę, sposób mówienia. Mark Rothko Nowickiego jest niezwykle wiarygodny, bawi i wzrusza. Partnerujący mu Juliusz Świeżewski, biorąc pod uwagę, że dostał postać już z góry uboższą, bo po prostu tak napisaną przez autora sztuki, który bardzo wyraźnie położył akcent po stronie Rothko, również zbudował przyzwoitą rolę. Miał on co prawda kilka gorszych momentów, kiedy środki wyrazu dobrane przez aktora mogły wydawać się trochę naciągane, zbyt mocno przerysowane lub sztampowe, jak chociażby w pierwszej scenie, ale nie ujmuje to za bardzo całości jego gry. Z upływem kolejnych scen Świeżewski rozkręcił się i tym samym dał szansę publiczności uwierzyć w swoją postać.

Malarstwo Marka Rothko miało duży wpływ na oprawę spektaklu. Tak jak i minimalistyczne obrazy, scenografia również taka była. Tak jak i Mark Rothko prezentował publice swoje obrazy w przygaszonym świetle, tak i na scenie panował lekki półmrok. Uważam to za dużą zaletę spektaklu, gdyż dzięki temu można było odnieść wrażenie, że sztuka przenika przez bohaterów i wszystko wokół nich. Atutem przedstawienia okazało się wykorzystanie sztalug, które odwrócone do widzów tyłem, zostały bardzo dobrze ograne. W ważnym momencie spektaklu, jakim było przełamanie twórczej niemocy przez malarza, Mark i Ken płótno, stojące przodem do widowni pokryli farbą koloru krwi. Był to niezwykle przemyślany i wymowny zabieg reżyserski.

Było jednak kilka mniej lub bardziej istotnych elementów przedstawienia, które zostały albo niewystarczająco przemyślane, albo zwyczajnie niedopracowane. To, co można byłoby poprawić w „Redzie" to ruch sceniczny. Był moment, gdy bohaterowie siedzieli na podłodze przy samej krawędzi sceny, maksymalnie przesunięci na jej prawą stronę. Fragment spektaklu rozgrywający się w tym miejscu, miał być poruszający, a także w pewnym stopniu przełomowy dla Kena. Napięcie na widowni spadło jednak w tym momencie maksymalnie nisko. Widzowie poruszali się na boki, w tył i w przód, ponieważ większość z nich (to jest pewnie około ¾) w ogóle nie widziało rozgrywającej się akcji. Bardzo szkoda, ponieważ mam wrażenie, że mogła to być najważniejsza scena Juliusza Świeżewskiego w tym przedstawieniu. Największym jednak mankamentem spektaklu okazała się muzyka - kompletnie przeze mnie niezrozumiała. Nie wprowadzała widzów w nastrój, nie pomagała w skupieniu, rozpraszała swoją niespójnością oraz niezgraniem z tym, co działo się na scenie. Była wybijająca i banalna. Myślę, że aktorzy spokojnie poradziliby sobie z prowadzeniem scen i budowaniem napięcia bez tej muzyki. To, co powinno zostać w spektaklu poprawione, to również przejścia między scenami. Raz następowały długie przerwy, innym razem krótkie i niewystarczająco wyraziste. Zdarzało się nawet, że można było nie zauważyć, że rozpoczęła się już kolejna scena, gdyż przejście w ogóle nie zostało zaakcentowane, stało się po prostu mgliste.

Przeprowadzając wywiad z Agnieszką Lipiec Wróblewską, reżyserka zdradziła mi, że na widzów czeka swego rodzaju „gratka" – pojawiające się wizualizacje, które przedstawiać będą autentyczne obrazy Marka Rothki. Żeby je pokazać, zainstalowano na całej długości sceny siatkę, która w pewnym momencie miała być zsuwana do podłogi, po czym pojawiały się na niej, jeden po drugim (cztery!) obrazy wyświetlane z rzutnika. Siatka niestety po wyświetleniu obrazów nie zsuwała się od razu, widzowie przez chwilę oglądali aktorów grających zza niej. Gdyby obrazy zostały wyświetlone na białym płótnie (w których posiadaniu twórcy przedstawienia przecież byli), lub gdyby pojawiały się w kilku ważnych momentach przedstawienia i odzwierciedlały to, co się dzieje z psychiką i zarazem twórczością malarza, pokazanie ich miałoby jakiś sens. W tym przypadku zabieg ten był po prostu wymuszony, niezrozumiały. Siatka tylko wprawiała widzów w konsternację.

Gdyby tak odciąć od aktorów pracę, a zarazem dość liczne wpadki pozostałych twórców przedstawienia, można byłoby uznać „Red" za bardzo dobry spektakl. Jeśli popatrzymy na te „zabiegi"/zmagania z przymrużeniem oka i skupimy się na grze aktorskiej, warto obejrzeć spektakl. Trzeba tylko mieć tę umiejętność rozgraniczenia dwóch historii – tej pięknie i autentycznie opowiadanej przez aktorów od tej drugiej, odrębnej - pełnej wpadek i niewspółgrającej z całą resztą. Jest to jednak możliwe i zachęcam – szczególnie dla Janusza R. Nowickiego.

Kornelia Grzelecka
Dziennik Teatralny Warszawa
7 stycznia 2015

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia