Gramy!

37. Festiwal Szkół Teatralnych w Łodzi

To co zawsze towarzyszyło Festiwalowi Szkół Teatralnych w Łodzi - w tym roku pod hasłem „Weź to zagraj!" - to niesamowita energia przy okazji każdego ze spektaklu. I tak też było teraz. Choć powtarzały się również inne, mniej chlubne elementy, czyli wulgaryzmy i epatowanie seksem. Niekiedy wiadrami lała się też sztuczna krew.

 

Na początek mit, oczywiście ubrany we współczesność. I to bardzo barwnie ubrany, bo w spektaklu Agaty Dudy-Gracz "Każdy musi kiedyś umrzeć Porcelanko, czyli rzecz o Wojnie Trojańskiej" studenci Akademii Teatralnej w Warszawie mogli mocno poczuć, co to teatr. I nie chodzi tu wydobywanie z siebie przeróżnych emocji, ale o warstwę zewnętrzną. Mocno ucharakteryzowani, fantazyjnie przebrani grają na scenie pośród dziesiątek rekwizytów. Może dlatego chwilami postaci, chociaż narysowane grubą, wyrazistą kreską, gubiły się pod mocnym makijażem i w bogatej scenografii, a zwłaszcza lejącej się strumieniami sztucznej krwi. Miało być ekscentrycznie i było. Warstwa wizualna spektaklu mocniej zostaje jednak w pamięci niż gra aktorska.
Postaci nie przypominają (może poza Hektorem Niezrównanym, a w tej roli przejmujący Aleksander Kaźmierczak) mitologicznych wojowników. Są leniwi, zapatrzeni w siebie, momentami wręcz śmieszni w swej głupocie. I taki też trochę jest ten spektakl śmieszny i jednocześnie przerażający, bo bardzo wyraźnie widzimy tu uniwersalne przesłanie - na wojnie nie ma herosów, wszyscy są przegrani i każdy kogoś krzywdzi. Nie można nie opowiedzieć się po którejś ze stron, nawet jak nie chcemy, uczestniczymy w walce (czego dowodem było losowanie kolorowych kartek przed wejściem do sali, zgodnie z którymi zajmowało się miejsce - niebieska po stronie Greków, czerwona - po stronie Trojan).
Aktorzy grali od początku do końca - nawet gdy nie mieli swojego „momentu", nie wychodzili z postaci (przez cały spektakl nikt też nie schodzi ze sceny). Co łatwe nie było przy tak mocnym zarysowaniu bohaterów i interakcji z publicznością. Szczególnie Vanessa Aleksander w roli Przygłupiej Pazyfae od pierwszego do ostatniego słowa mówiła piskliwym, trochę dziecinnym głosem, skupiając na sobie spojrzenia widzów. Równie wyrazista była Kamila Brodacka jako Powabna Kressyda. Szkoda, że nie rozwinięto wątku Dumnej Andromachy i nie dano szansy bardziej pokazać się Aleksandrze Boroń. Uwagę przykuwała też wyśpiewująca przepowiednie Małgorzata Kozłowska w roli Kasandry, choć nie było to dla niej wielkim wyzwaniem, bo Kozłowska nie raz już imponowała umiejętnościami wokalnymi.
Ostatecznie obroniła się postać Fortuny w jednej z końcowych scen obnażając swój strach i potrzebę miłości. Choć przez większą część spektaklu w głowach wielu widzów mogło powracać pytanie, dlaczego Los pokazany jest w postaci kury?
To co przeszkadzało najbardziej to... mikrofon, przekazywany z rąk do rąk zwłaszcza na początku przedstawienia. Aktorzy bez niego powinni być słyszalni, po to ćwiczyli dykcję i impostację głosu.
Dla równowagi - perełką była scena walki między herosami ujęta w niezwykle trafnej metaforze... tanga, jako mieszaniny nienawiści, pożądania, walki i miłości.
Zakończenie spektaklu reżyserka wybrała bardzo trudne, więc aktorzy za dużo braw nie usłyszeli. A ostatecznie, pomimo mankamentów, należały im się.

„Zachodnie wybrzeże" w reż. Mai Kleczewskiej mogło przerazić, rozśmieszyć, przygnębić, nawet zirytować, ale na pewno nie zostawiało nikogo obojętnym.
Studentom z AST w Krakowie i reżyserce przedstawienia udało się stworzyć przede wszystkim niesamowity, tajemniczy klimat spektaklu. Scenografii za wiele nie ma, ale jest woda wypełniająca scenę, przez którą, a raczej dzięki której już od wejścia czuć zapach portowej dzielnicy - w końcu akcja dzieje się na brzegu rzeki Hudson. Bohaterowie brodzą po kostki w wodzie i czekają na prom, który i tak nigdy nie przypłynie. Nie wiemy, czy żyją czy już umarli. Są zawieszeni gdzieś pomiędzy życiem a śmiercią, nad przepaścią. A skoro śmierć ma niedługo przyjść i nikt nie daje im żadnej szansy, to nic ich nie powstrzymuje przed uwolnieniem najniższych instynktów.
Na szczęście historia półświatka pełna przemocy, gwałtów i agresji nie była pozbawiona wątków humorystycznych, które dawały niezwykle potrzebny oddech. A to głównie za sprawą zachwycającego Michała Sikorskiego, który mistrzowsko wcielił się w osobę transseksualną.
Uczucie niepokoju cały czas unosi się jednak nad zalaną wodą sceną, nie pozwalając śmiać się pełnym głosem. Studenci stworzyli naprawdę mocny spektakl, czasem zbyt przekrzyczany, ale pełny emocji i skrajności.

Po takim spektaklu na poprawę humoru idealne wydawały się „Pomysłowe mebelki z gąbki" studentów łódzkiej Szkoły Filmowej. Pełne energii, szaleństwa, ale jak się okazało w tym szaleństwie była metoda. Bo z jednej strony mieliśmy (chwilami zbyt często) „Nabrzmiałe problemy" łudząco przypominające seriale paradokumentalne, z których bezlitośnie szydzili aktorzy. Ale z drugiej strony wysłuchujemy przejmujących opracowań etnograficznych o dawnych huculskich zwyczajach i rytuałach, gdy „ludzie byli prawdziwą wspólnotą". W niezwykłym kolażu, nazywanym też freak show, były jeszcze ludowe przyśpiewki, historia dziewczynki z zapałkami, wiersze Bełzy, a w tym wszystkim bezkarny Internet, YouTube i disco polo.
Przez zestawienie skrajności - czegoś żałosnego z czymś poetyckim - zidiocenie ogarniające współczesne społeczeństwo jeszcze bardziej wybrzmiało. I przerażało.
Jednocześnie we wszystkich tych elementach aktorzy mogli pokazać pełen wachlarz swoich umiejętności, co chwila zamieniając się rolami.
W spektaklu widać frustrację, jaką czują młodzi, inteligentni ludzie. Mariusz Grzegorzek, reżyser przedstawienia, rektor Szkoły Filmowej, świetnie rozumiejąc studentów i ich energię, pozwolił im to pokazać. Słusznie nie zdecydował się na wystawienie znanych dramatów, które często wybierane są na aktorskie dyplomy. Jednocześnie bardzo mądrze zwrócił uwagę na jeszcze jedną kwestię - ogromną tęsknotę za wartościami. Nie wszyscy młodzi ludzie oglądają seriale paradokumentalne i słuchają disco polo. W spektaklu aktorzy grają razem, tworzą prawdziwy zespół, jakby sprzeciwiając się społecznemu podziałowi. Pokazują surowe piękno (zwłaszcza przy okazji huculskich opowieści), zwyczajne, a jednocześnie nieoczywiste w tej trudnej współczesności.

„Spektakl zrodził się oddolnie i organicznie" - tak zapowiadano kolejny spektakl dyplomowy studentów Szkoły Filmowej w Łodzi, czyli „Śliskie słowa" w reż. Artura Urbańskiego. Rzeczywiście aktorzy podczas przygotowań do dyplomu długo dyskutowali, opowiadali, czerpali ze swoich przeżyć (szczegóły kulisów powstawania zostawmy w tajemnicy), a potem improwizowali i aż do spektaklu.
Złamane przysięgi, niedotrzymane obietnice - słowa straciły swą wartość, stwierdzają z bólem aktorzy, jednocześnie zastanawiając się, czy można im nadać nowy sens, by „słowo ciałem się stało".
I w tej wcale niepolonistycznej opowieści są sceny i słowa hipnotyczne. Np. Katarzyna Majda w roli Marii uwodzona trzema - wydawałoby się - nieznaczącymi słowami przez Lea (w tej roli doskonały Karol Nowiński). Majda podaje tekst prawie na biało, cicho, tak jakby chciała oddzielić słowa od ich sensu, by po chwili przeżyć ogromny dramat i przejść do krzyku.
Nie sposób nie zauważyć Aleksandry Skraby w roli Małolaty Ali, która raz była małą dziewczynką po chwili mocno wkurzoną na cały świat kobietą wykrzykującą do mikrofonu słownikowe hasła ułożone alfabetycznie. Chwilami wydawało się wręcz, że to jej monodram. To ona najmocniej przekonuje się o „śliskości słów".
Momentami jednak widocznie zabrakło ręki reżysera, napięcie spadało, a w historiach gubił się ciąg logiczny.

I znów mamy mit, tym razem o Tezeuszu i jego żonie Fedrze, ale tu Daria Wiktoria Kopiec, reżyserka przedstawienia „Fedra Fitness", nie odżegnuje się od mitologicznej oprawy.
Widać to już po elementach kostiumów przypominających greckie togi i w nawiązaniach do klasycznej greckiej tradycji z chórem w roli głównej.
Tekst przestaje być ważny (tak naprawdę trudno przypomnieć sobie, o czym był ten dramat i w tym wypadku to nie przeszkadza). Dominuje forma, a ta składa się z doskonale dopracowanego ruchu, pieśni i tańca.
Aktorzy warszawskiej AT (kierunek aktorstwo teatru muzycznego) sami wytwarzają melodię tupiąc, poklepując się po ciele i wykonując na scenie cały szereg sekwencji choreograficznych. W tym wszystkim są jeszcze elementy scenografii wykorzystywane jako instrumenty i oczywiście doskonały śpiew. Ta niezwykła polifonia słowa, muzyki i ruchu stanowi o sile przedstawienia. Pracuje tu cały zespół, który niewątpliwie musiał włożyć niemałą pracę, by zsynchronizować wszystkie elementy, a przede wszystkim stworzyć to, co jest tu najważniejsze, czyli rytm. Pecha mieli tylko aktorzy, który akurat w tym spektaklu musieli oddać pola kobietom i nie mieli szansy się w pełni pokazać.

Wysoko mierzyli studenci Szkoły Filmowej w Łodzi, wybierając wraz z reżyserką Małgorzatą Bogajewską na spektakl dyplomowy „Anioły w Ameryce". Głośna opowieść o losach nowojorskich gejów żyjących w czasach szalejącej pandemii AIDS i ultrakonserwatywnych rządów Ronalda Reagana miała już doskonałe adaptacje światowe (miniserial w reż. Mike'a Nicholsa) i polskie (spektakl Warlikowskiego). Aktorzy z Łodzi wielokrotnie podkreślali, że z nikim nie rywalizują, ale nie sposób uniknąć porównań.
Trudnością była też liczba wątków i „zmieszczenie" ich na scenie. Z tym poradzono sobie bardzo dobrze, bo Bogajewska wykorzystała tylko pierwszą część sztuki (aniołem staje się więc przyjeżdżająca do Nowego Yorku matka Joego), a poszczególne historie rozmieszczono w trzech planach i wyróżniano światłem.
Przedstawienie od wszystkich aktorów wymagało ogromnego zaangażowania emocjonalnego. Świetnie w roli małżeństwa Pittów sprawdzili się: Elżbieta Zajko, jako Harper i Kamil Rodek, jako Joe. Niewiarygodny wachlarz emocji musiała pokazać szczególnie Zajko, której postać żyje trochę na granicy snu i jawy, przechodzi od jednego załamania do drugiego, śmiejąc się przez łzy i wycierając łzy z uśmiechem. Wymagało to ogromnej koncentracji i umiejętności - Zajko w pełni sprostała temu zadaniu. Ekscentryczna, chora Harper nie przykryła jednak postaci Joego. Bohater Rodka pod dziwną obojętnością, zdystansowaniem, przeżywał swój dramat w środku, co jest niezwykle trudne do przedstawienia, a aktorowi to się udało.
Epizody należały jednak do Kseni Tchórzko, prawie nie do poznania jako Rabbi, i Wiktorii Filus, czyli lekarki (przy wszystkich tak mocno naznaczonych psychologizmem bohaterach pokazać zwykłą lekarkę to wyzwanie). Widać, że niesamowitą pracę w przygotowanie swojej postaci - czyli Norman Belize Arriaga ani kobiety ani mężczyzny, po prostu człowieka - włożyła też Izabella Dudziak.
Aktorzy chcieli odkryć w historii z lat 80. problemy uniwersalne. Wydobyli pragnienia, lęki, nadzieje, które tkwią w ludziach bez względu na epokę. Wybrzmiał również tytuł spektaklu zwizualizowany w postaci pierzastego anioła w bokserkach we wzór amerykańskiej flagi.
A jednak nad łódzkimi „Aniołami" zawisły duże oczekiwania, stąd być może niedosyt po spektaklu. Zwłaszcza w drugiej części, kiedy powinno nastąpić jeszcze większe pogłębienie psychologizmu postaci, a tego zabrakło. W młodych wizualnie osobach mieliśmy zobaczyć dojrzałe, skomplikowane i poranione osobowości na chwilę przed śmiercią, stąd pewien brak wiarygodności mimo ogromnych starań aktorów. Być może lepiej z prostej rzeczy zrobić arcydzieło, niż niezwykle trudną i dojrzałą materię przedstawić poprawnie.

Aleksandra Popławska wybrała z "Krótkich wywiadów z paskudnymi ludźmi" Davida Fostera Wallace'a osiem wątków. W niecodziennej grupie wsparcia spotykają się więc psychoterapeutka i siedmiu pacjentów. Od początku intryguje przestrzeń przypominająca szatnie na pływalni, ale wszystko zaczyna się niewinnie. Każdy opowiada swoją, barwną, czasami wręcz surrealistyczną historię (dzięki czemu każdy ze studentów AST z Wrocławia) mógł się zaprezentować). Mamy więc chłopaka z zespołem Tourette'a (niezwykle konsekwentnie i wiarygodnie odegrana postać), erotomana, ofiarę przemocy domowej, transseksualistę, czy gwałciciela. Jedni szukają wsparcia, ulgi, inni chcą się popisać, imponować. Najjaśniej świeci i hipnotyzuje jednak terapeutka, czyli Karolina Rzepa. W obcisłych legginsach, obcasach, odzwierciedla fantazje pacjentów. Na przemian jest femme fatale, słodką idiotką, czy pozbawionym uczuć ciałem i aktorka jest w każdej tej postaci wiarygodna. Terapeutce wydaje się, że to ona steruje emocjami pacjentów, ale bardzo szybko wymyka jej się to spod kontroli.
W „Wywiadach..." każdy z aktorów uszył swoją postać od początku do końca, w jakiś sposób ją zrozumiał i za to wielkie brawa. Studenci „nurkują" w głowach swoich bohaterów, odkrywając pragnienia, lęki, a czasem wręcz pierwotne instynkty. Opowieści postaci wywołują niechęć, odrazę, męczą, ale jednocześnie fascynują i powodują, że zatapiamy się razem z nimi. „Wywiady..." to trudny i dotykający spektakl, który za sprawą znakomitej gry aktorskiej niebezpiecznie balansuje gdzieś na granicy, pozostawiając widza w niepokoju.

Aleksandra Pucułek
Dziennik Teatralny Łódź
8 czerwca 2019

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia