Guliwer w dobrej formie

"Guliwer", Opolski Teatr Lalki i Aktora

Reżyser opolskiego "Guliwera" bez wątpienia zaproponował nową formę zarówno dla opolskiego teatru, jak i opolskiej publiczności. Warto się z nią zmierzyć - pisze Aleksandra Konopko

W ubiegłym tygodniu opolskie lalki wprowadziły do swojego repertuaru dowcipne i inteligentne, niedługie przedstawienie ("O mniejszych braciszkach Św. Franciszka") adresowane już do najmłodszych widzów. Ostatnia niedziela zaowocowała z kolei spektaklem dłuższym, zdecydowanie trudniejszym, ale za to niezwykle interesującym pod względem teatralnej formy, która z pewnością okaże się najbardziej atrakcyjna przede wszystkim dla nieco starszych dzieci (sugerowałabym wiek od 9-10 lat) i dorosłych.

Premierę "Guliwera" według Jonathana Swifta przygotował białoruski reżyser Aleksiej Leliawski, znany opolanom z takich inscenizacji jak "Kasztanka", "Słowik", czy zrealizowany tu sześć lat temu znakomity "Biały statek".

"Guliwer" Leliawskiego sprowadza się do przywołania dwóch części powieści irlandzkiego pisarza. Podobnie, jak w książce, spektakl rozpoczyna krótki prolog. Lemuel Gullive (Łukasz Schmidt) - narrator i główny bohater opowieści przywołuje wydarzenia ze swojego życia poprzedzające podróż pełną najdziwniejszych przygód. Akcent zostaje tu postawiony na zamiłowanie do morskich podróży. Na zawieszonym w tle sceny białym płótnie pojawia się cień okrętu. Raz w jednym, to znów w innym miejscu - jak gdyby statek płynnie zmieniał położenie znikając nam z horyzontu.

Już niebawem za sprawą takiego okrętu Guliwer trafi do krainy Liliputów. Wówczas dopiero zacznie się cała historia opowiadana przez reżysera przy pomocy niebanalnej, łączącej z sobą wiele teatralnych trików formy.


Leliawski zdecydował się na pokazanie Guliwera tylko w dwóch krainach - wspomnianym już kraju Liliputów i w królestwie Brobdingnag, zamieszkałym przez olbrzymów. Kontrast istniejący między tymi dwoma światami symbolizuje też dwa skrajne położenia, w jakich znalazł się główny bohater. U Liliputów jawił się jako siłacz, który może pomóc, ale równie łatwo zdeptać 15-centymetrowych towarzyszy. Budził więc respekt.

U Gigantów zaś to on stał się Liliputem, zabawką w rękach innych, przedmiotowo traktowanym niewolnikiem, "dziwadłem", które można pokazywać innym za pieniądze. Łatwo było twórcom z tych ambiwalentnych postaw wydobyć morał, że "małość i wielkość to pojęcia względne" i niezależnie od siły czy cech zewnętrznych, nikomu nie należy się pogarda.

Ale cała historia stawia dużo więcej ważnych pytań: o istotę wolności, o ludzką godność i wartość życia. Mówi też o lojalności i tolerancji, o patrzeniu na drugiego człowieka, a sięgając jeszcze głębiej, również o kulturowej kategorii "obcego", czy "innego". Zagadnień dużo i niełatwe. Z pewnością jednak bardzo inspirujące do dyskusji młodszych widzów ze starszymi, do wyjaśnienia dziecku przywołanych pojęć i ich funkcjonowania w dzisiejszym świecie.

Leliawski swoim spektaklem jedynie otwiera dyskusję. Unika też moralizatorskiego tonu. Stawia jednak na uniwersalizm problematyki XVIII-wiecznej powieści Swifta i wybiera te motywy, które dziś wydają się być jeszcze aktualne. Analogicznie rezygnuje z tego, co w książce miało bezpośrednie odniesienia do angielskiej rzeczywistości doby Oświecenia. Satyrę na ludzką naturę i ówczesne społeczeństwo zmienia w satyrę społeczeństw nam współczesnych.

Ludność Liliputu i Brobdingnagu grana jest przez zespół tych samych aktorów (Aleksandra Mikołajczyk, Mariola Ordak-Świątkiewicz, Agnieszka Zyskowska-Biskup, Zygmunt Babiak, Łukasz Bugowski, Jan Chraboł, Andrzej Szamański). Ubrani w fantazyjne stroje cyrkowo-groteskowe (olbrzymie krawaty, wąsy, torebka ciężka jak kamień) autorstwa Tatsiany Nersisian, dominują nad licznie występującymi w spektaklu drobnymi i zabawnymi lalkami, których giętkie główki na sprężynkach stanowią najistotniejszy punkt animacji.

Aktorzy musieli u Leliawskiego wypracować bardzo specyficzny sposób budowania kreacji. Poruszają się jakby w przyspieszonym tempie, w rytm nieustannie grającej w tle energicznej muzyki (przypomina to nieco sytuację bohaterów wczesnych, prostych gier komputerowych), stosują często przerysowane gesty i zabawne gagi podobne do tych, które widz zna z niemych filmów.

Wszystko to dzieje się dodatkowo w dwóch planach. Pierwszy to ten sceniczny. Drugi natomiast stanowi tło i jest swoistym rodzajem teatru cieni. To, co odgrywają aktorzy, widzimy jednocześnie za ich plecami na białym płótnie. Cienie aktorów i lalek są w tym przedstawieniu równoprawnymi postaciami. Osobliwość tej formy polega na tym, że obserwujemy jak gdyby odwróconą sytuację klasycznego teatru cieni. Po pierwsze, na płótno (ekran) rzutowane są cienie żywych ludzi, a nie płaskich figur. Po drugie, cień odbija się na materiale powieszonym za postacią, a nie przed nią.

Trzecim elementem współistniejącym na scenie jest z kolei świat lalek. Małe, drewniane, kolorowe konstrukcje - przypominające dziecięce klocki - drabinki, stoliki i mini-drabiniaste wozy, w których aktorzy wożą swych lalkowych towarzyszy. Wszystko budowane i składane w znaczenia rękami aktorów na oczach widzów.

Reżyser opolskiego "Guliwera" bez wątpienia zaproponował nową formę zarówno dla tego teatru, jak i tutejszej publiczności. Czy znajdzie ona więcej zwolenników, czy przeciwników? - okaże się wkrótce. Warto jednak się z nią zmierzyć, bo tym razem powiedzenie "nowe znaczy interesujące" nie jest pustym frazesem. Co więcej, pod zaproponowaną formą kryją się naprawdę ważne i warte przemyślenia treści.

Aleksandra Konopko
Gazeta Wyborcza Opole
18 lutego 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia