Gwiazdy świecą na prowincji

1. Przegląd "Pro Vinci" w Zielonej Górze

Niektórzy mówią, że uprawiam "turystykę teatralną", jeżdżąc oglądać spektakle w różnych zakątkach Polski. Osobiście wolę określać swoją aktywność mianem "włóczęgi teatralnej". W tym wyrażeniu kryje się pewien anarchiczny rys, wionie od niego przyjemny zapach beztroski i nieprzewidywalności, czego nie odnajdziemy w zimnej, szorstkiej "turystyce"

Turyści jeżdżą w miejsca znane z kolorowych prospektów, w miejsca, które ludzie odwiedzają pod wpływem imperatywu mody i panującego trendu. Chcą zobaczyć to, co widziały już miliony, by móc dyskutować przy kawie z podobnymi sobie. W myśl tej filozofii powinnam poruszać się wyłącznie po linii Warszawa-Łódź-Kraków-Wrocław i oglądać przedstawienia robione tylko i wyłącznie przez reżyserów, którzy aktualnie znajdują się na fali.

Tymczasem niespokojny, włóczęgowski duch kolejny raz kazał mi zboczyć z głównego traktu. Tym sposobem trafiłam do Zielonej Góry, umieszczanej na teatralnej mapie Polski tylko przez grzeczność. Krytycy usprawiedliwiają swoją nieobecność w Lubuskim Teatrze stwierdzeniem, że dalej to już tylko smoki mieszkają (podobno). I chyba właśnie strach przed tragiczną śmiercią w paszczy smoka sprawił, że nie mieli dotąd szansy dostrzec, jakiej klasy teatr funkcjonuje na ścianie zachodniej. Miejsce zapomniane przez Boga i ludzi. Spełnienie teatralnych fantazji. Syriusz prowincji.

Skoro już mówimy o prowincji… W Zielonej Górze potrafią odmieniać to słowo przez wszystkie możliwe liczby i przypadki. Trudno nie odnieść wrażenia, że teatr prowadzony przez Roberta Czechowskiego nie potrafi zdefiniować swojej tożsamości inaczej niż poprzez umieszczanie siebie w opozycji do ośrodków centralnych. Czytając wywieszone w gablotkach artykuły prasowe na temat wydarzeń kulturalnych, z pewnym rozbawieniem zauważyłam, że nawet dziennikarze nie potrafią wyrwać się ze szponów tego pojęcia.

Wreszcie – kompleks prowincji stał się inspiracją do zorganizowania nowego przeglądu pod jakże dowcipną i przewrotną nazwą „Pro Vinci”. W ramach festiwalu, który odbędzie się pod koniec sezonu 2010/11, przypuszczalnie będzie można zobaczyć spektakle grane w instytucjach zrzeszonych w nieoficjalnej Unii Teatrów Zachodniej Polski, czyli w Zielonej Górze, Legnicy, Jeleniej Górze, Gorzowie, Olsztynie i Wałbrzychu. Zanim jednak do niego dojdzie, dyrektor Czechowski postanowił wystawić forpoczty nowego przeglądu – w dn. 5-7 listopada br. zielonogórski teatr zagrał siedem najciekawszych spektakli ze swojego repertuaru. Do późnych godzin nocnych, w blasku świec i przy lampce wina, trwały żarliwe, pełne pasji dyskusje. Czego dotyczyły?  Przede wszystkim przyszłości instytucji. Języka, którym teatr powinien przemawiać do publiczności. Profilu artystycznego granych sztuk. Jednak najwięcej energii pochłonęły rozważania, jak wyjść z prowincjonalnej izolacji, jak twórczo zaprotestować przeciwko marginalizowaniu takich teatrów w życiu kulturalnym Polski.  

Problem faktycznie istnieje, ale po przeglądzie zaczęłam się intensywnie zastanawiać, czy aby na pewno Lubuski Teatr powinien prowadzić krucjatę pod hasłem walki z własną „prowincjonalnością”? Bo „prowincjonalność” można rozpatrywać w dwóch aspektach: geograficznym oraz metaforycznym.

Jeśli chcemy dyskutować o położeniu, wówczas należy obiektywnie stwierdzić: tak, Zielona Góra leży z dala od stolicy i największych ośrodków kulturalnych. I raczej nie ma sposobu, aby przeciągnąć miasto bardziej w stronę centrum. No, chyba, że teatr zamierza zwinąć manatki i wzorem Armii Czerwonej rozbić obóz pod Warszawą albo oblegać Festung Breslau.

W drugim znaczeniu „prowincjonalność” oznacza tereny obszary zapóźnione w rozwoju cywilizacyjnym i kulturalnym. Czyż można poważnie traktować teatr, który pogrąża się w zacofaniu, który nie potrafi dotrzymać kroku galopującym czasom? Zarzucenie „prowincjonalności” w takim rozumieniu Lubuskiemu Teatrowi byłoby zwyczajną niesprawiedliwością. Ostro rozmijałoby się z rzeczywistością, co potwierdzi każdy, kto miał okazję poznać to miejsce, a zwłaszcza zobaczyć spektakle wybrane na listopadowy przegląd. Aby nie pozostać gołosłowną i nie narazić się na zarzuty o bezpodstawne kadzenie instytucji, postaram się wyjaśnić, czym urzekł mnie teatr w Zielonej Górze (zdaję sobie sprawę, że nawet najpiękniejszy opis nie odda jego niezwykłej atmosfery; jeśli jednak kogokolwiek moje świadectwo zdopinguje do poznawania LT na własną rękę, uznam to za mały sukces).

Lubuski Teatr idzie pod prąd z desperackim uporem i zapałem. Miasto niechętnie otwiera kiesę, stąd fundusze przeznaczane przez samorząd z trudem wystarczają na pensje dla pracowników. Wnioski kierowane do Ministerstwa Kultury przepadają z kretesem. Z biletów nie sposób się utrzymać, skoro w takim mieście jak Zielona Góra, liczącym niewiele ponad 100 tysięcy mieszkańców, nie wypada narzucić cen na poziomie warszawskim czy krakowskim. Ludzie z kasą zrobią dobry teatr w każdym miejscu świata. Ale tylko ludzie z klasą potrafią uczynić to samo bez kasy.

Dlatego Lubuski Teatr walczy z szablonem zarezerwowanym dla niskobudżetowych instytucji: farsa, lektura i bajka dla dzieci. Odżegnuje się od grania tanich komedyjek dla znudzonych gospodyń domowych, których percepcję artystyczną kształtują taśmowo produkowane seriale. Nie chałturzy, wystawiając lektury szkolne dla młodzieży gwałtem spędzanej do teatru. Owszem, na afiszu pojawiają się sztuki klasyków, ale zawiedzie się ten, kto będzie oczekiwał adaptacji robionych „po bożemu”.

Nie ma mowy o ściąganiu do Zielonej Góry kasowych spektakli z Warszawy czy Krakowa tylko po to, aby ratować kasę instytucji – dyrektor Czechowski nieugięcie trwa na stanowisku, że trzeba chwalić się własnym zespołem i własną sceną, a nie importować z zewnątrz. Teatr powinien mocno tkwić korzeniami w miejscu, w jakim się znajduje. Teatr bez korzeni zdmuchnie pierwszy lepszy wiatr. Tę prostą i oczywistą prawdę dostrzegł na przykład Piotr Kruszczyński, człowiek, który wydźwignął teatr wałbrzyski, inicjując „modę na Wałbrzych”. Stąd dyrektor Czechowski kategorycznie storpedował postulat, który padł podczas piątkowej dyskusji, że dla podniesienia prestiżu oraz przyciągnięcia widzów należałoby zaprosić np. Krystynę Jandę.

Twórcy Lubuskiego Teatru poszukują przede wszystkim nowego języka, w jakim należy zwracać się do odbiorcy. Zwłaszcza do odbiorcy młodego, któremu oglądanie spektakli najczęściej kojarzy się z kompletnie anachroniczną rozrywką, zarezerwowaną dla snobów i emerytów. Dlatego w tym teatrze nie brak eksperymentów formalnych – reżyserzy nie boją się rozbijać uświęconej tradycją struktury przedstawienia: poukładanej, skończonej, linearnej.

Dzięki temu nastawieniu mogło zaistnieć niezwykle oryginalne „Pływanie synchroniczne” w reżyserii Brano Mazucha. Akcja (?) spektaklu toczy się wśród łazienkowych kafelek, bohaterowie często przebywają w wannach, a w pewnym momencie jeden z nich zmienia się pod wpływem wewnętrznego impulsu w wydrę. Szaleństwo? Niekoniecznie. Pod tą psychodeliczną otoczką skrywają się prawdziwe problemy, mówi się o sprawach codziennych, które dotykają widza do żywego podczas permanentnych zmagań ze współczesną rzeczywistością. O tym, że treść pada na podatny grunt, świadczy średnia wieku publiczności; w wyniku niezbyt dyskretnej obserwacji stwierdziłam miażdżącą przewagę młodzieży na widowni.

W tym teatrze nie znają świętości. Nawet „Trzy siostry” Czechowa zostały poddane artystycznej dekonstrukcji: reżyser, Piotr Ratajczak, najpierw rozmontował kanoniczny tekst, poszczególne kawałki przemieszał z obrazkami utkanymi przez codzienność, po czym uszył całkowicie nowatorski, agresywny i niepokorny spektakl. Aktorzy w pewnym momencie zrzucają stroje z epoki, przeskakując znienacka do Roku Pańskiego 2010, by mówić o doświadczaniu historii (świetna gra motywami filmowymi, pokazującymi zarówno wszechwładzę Stalina oraz zbrodniarzy hitlerowskich, przeklętą rzeczywistość wojenną, jak i uwikłanie szarego człowieka w manipulację możnych tego świata) i szukaniu współczesnej Moskwy. Czechow przy dźwiękach rockowej muzyki? A dlaczego nie?

Eksperymenty są inspirujące, ale przecież nie wszyscy muszą gustować w poetyce postmodernistycznej. Ci, którzy wolą teatr nieco mniej rozszalały pod względem formy, również nie powinni czuć się zawiedzeni. Podczas przeglądu „Pro Vinci” Lubuski Teatr zaprezentował dwa spektakle, nie tak wywrotowe jak wyżej wymienione, ale także wyjątkowe.

Myślę o „Wizycie starszej pani” oraz „Stworzeniach scenicznych”, sztukach w reżyserii Roberta Czechowskiego. Pierwsza z nich to adaptacja popularnego na naszych scenach tekstu Friedricha Durrenmatta. Klara Zachanassian, tytułowa starsza pani, wraca po kilkudziesięciu latach do swojej rodzinnej miejscowości, Güllen. To zapadła mieścina w stanie rozkładu, której los zależy od kaprysu bajecznie bogatej Klary. Milionerka zapowiada, że wyciągnie Güllen z zapaści, o ile w zamian doczeka się sprawiedliwości…

Czechowski miał nie tylko wizję, ale i rozmach. Kilkunastu znakomitych aktorów, pomysłowo zrobione sceny zbiorowe, dobrze rozmieszczone akcenty tragiczne i komiczne, umiejętnie zaaranżowana gra świateł, przejmująca do szpiku kości muzyka wykonywana na żywo przez zespół Mate… Długo można by wyliczać zalety „Wizyty…”.

„Stworzenia sceniczne”, przeznaczone do grania na scenie kameralnej, są dużo bardziej intymne. Reżyser wykorzystał nieznany u nas tekst April de Angelis, by snuć opowieść osadzoną w realiach XVII-wiecznej Anglii. Jej bohaterkami są aktorki. Pięć kobiet, pięć odrealnionych historii, którym bliżej do magii i guseł aniżeli historycznego dokumentu o początkach aktorstwa wśród kobiet. Choć te czarownice teatru noszą suknie charakterystyczne dla Anglii z epoki Stuartów, opowiadają nieco melancholijnie o wzruszeniach i bolączkach kobiet wszystkich czasów: namiętnej potrzebie samorealizacji, krzywdzie i odrzuceniu, lęku przed starością, sile nierozerwalnie związanej z samym pojęciem kobiecości. Sporo w tej opowieści i poezji, i niekłamanej metafizyki.

W tych rozważaniach nie sposób pominąć również monodramu. Przegląd otworzył Marek Sitarski, który w najbrzydszej sali, jaką można było znaleźć w teatrze, opowiedział tragikomiczną historię, skreśloną ręką rosyjskiego dramaturga, Jewgienija Griszkowca, i wyreżyserowaną przez Michała Siegoczyńskiego. Bohater „Jak zjadłem psa” zwierza się publiczności, od czasu do czasu przygrywając na gitarze, jak to w „złotych” czasach ZSRR bywało. Słuchamy byłego żołnierza i marynarza w rozciągniętym dresie, lekko nieokrzesanego i wulgarnego, który bawi do łez anegdotkami z wojska. Kiedy jednak zarzuca komiczną stylistykę i wstrząsa świadomością widzów bez żadnego ostrzeżenia – nie pozostaje nic innego niż ratować się pełnym zakłopotania milczeniem.

Przegląd „Pro Vinci” ujawnił niezwykły potencjał tkwiący w Lubuskim Teatrze. Zachwyca nie tylko różnorodność zaprezentowanych stylów, nie tylko odwaga w wytyczaniu nowych trendów i budowaniu nowoczesnej koncepcji teatru, ale także pasja i zaangażowanie, jakie wykazują w dużych ilościach ludzie związani z tym miejscem.

Dyrektor Robert Czechowski, człowiek o otwartym umyśle, posiadający ugruntowane wyobrażenia, jak powinien funkcjonować dobry teatr – wraz z współpracownikami sukcesywnie przekuwa marzenia na rzeczywistość. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie starannie skompletowany zespół aktorski. Celowo nie wymieniałam poszczególnych nazwisk w omówieniach sztuk, aby złożyć teraz wyrazy uznania wszystkim, których mogliśmy podziwiać podczas weekendowego maratonu (ci sami aktorzy grali dwa przedstawienia w ciągu jednego dnia). Byłam bardzo mile zaskoczona poziomem warsztatowym i artystycznym – na pierwszy rzut oka można dostrzec, ile pracy, wysiłku i serca wkładają w przygotowanie swoich ról. 
Lubuski Teatr z całą pewnością nie jest teatrem prowincjonalnym, co najwyżej – nienależycie rozreklamowanym wśród koneserów. Gdyby porównać ofertę repertuarową, mógłby stanąć w szranki z najbardziej prestiżowymi teatrami z całej Polski. Nawet jeśli do Zielonej Góry nie zaczną znienacka ściągać tłumy ludzi, mam nadzieję, że miejsce nie utraci swojego ducha i swojego klimatu, który sprawia, iż tak trudno opuścić te gościnne progi.

Wychodząc z teatru, zastanawiałam się, jaki napis należałoby zawiesić nad drzwiami. Po krótkiej chwili wahania doszłam do wniosku, że najwłaściwszym credo będą słowa Patricka Süskinda: „Celuj w księżyc, bo nawet jeśli nie trafisz, będziesz między gwiazdami”.

Monika Wycykał
Dziennik Teatralny
13 listopada 2010

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...