Halka w labiryncie

"Halka" - reż: Waldemar Zawodziński - Opera Krakowska w Krakowie

Tradycyjnie już Opera Krakowska w grudniu, w rocznicę wejścia do nowego gmachu, zaprasza na premierę, której jednym z walorów jest udział Mariusza Kwietnia. Tym razem wybór padł na "Halkę" Stanisława Moniuszki. Twórcą inscenizacji, reżyserii i scenografii był Waldemar Zawodziński. Muzycznie "Halkę" przygotował i premierowe spektakle poprowadził Łukasz Borowicz. Te trzy nazwiska powinny sprawić, że o premierze winno się mówić w superlatywach. Tymczasem okazało się że sukces jest co najmniej dyskusyjny, choć stwierdzić jednocześnie trzeba, że krakowska "Halka" cieszy się wprost niebywałym zainteresowaniem miłośników opery, być może także dlatego, że donośne głosy krytyki zwróciły na nią uwagę

Los, a raczej choroba wyeliminowały z premierowych spektakli Mariusza Kwietnia, ale nie jego brak wywołał negatywne reakcje. Najbardziej zawinił Waldemar Zawodziński jako reżyser i scenograf.

Łączący te dwie specjalności artysta, pracując nad scenicznym kształtem dzieła, mógł łatwiej niż inni uzyskać jedność idei i jej ucieleśnienia. Do dziś mam w oczach piękną inscenizację "Nabucca" Verdiego w Operze Krakowskiej dzieło właśnie Waldemara Zawodzińskiego - choć od premiery minęło blisko dwadzieścia lat. Także "Madama Butterfly" zrealizowana przez niego na krakowskiej scenie w 2009 roku była piękna i spójna. Nic więc dziwnego, że wiadomość, iż to on będzie inscenizował Halkę przyjęta została w Krakowie z radością i ciekawością zarazem. Tę ciekawość podsyciły jeszcze przed-premierowe wynurzenia reżysera deklarującego, że opera Moniuszki nie jest według niego opowieścią o biednej góralce wykorzystanej przez łasego na niewieście wdzięki właściciela wioski, lecz ponadczasową historią o wierności wielkiemu uczuciu pozbawioną rodzajowych naleciałości.

Spektakl, który oglądałam 18 grudnia ubiegłego roku w Operze Krakowskiej nie spełnił jednak pokładanych w nim nadziei. Zabrakło w nim przede wszystkim spójności, logicznego wytłumaczenia dla rozlicznych elementów scenografii i zadań, jakie reżyser zadysponował poszczególnym artystom. Części znaczeń z trudem, bo z trudem się domyśliłam, ale przecież widz przychodzi na operę nie po to, by zastanawiać się jak rozumieć np. wyrośnięty ponad miarę grabowy labirynt z jednej strony wiosennie zielony, a z drugiej mieniący się wszystkimi barwami jesieni, w którym błądzą w II akcie Halka, Janusz i Jontek, albo czego alegorią jest monstrualna ćma trupia główka zawieszona nad sceną. Czy liczni kardynałowie (w takiej ilości nigdy na ziemiach polskich nie widziani) zasiadający na proscenium na paskudnych srebrnych fotelach naprzeciw równie licznego grona starych matron w czerni mają wraz z nimi symbolizować grono wytyczające społeczeństwu normy postępowania, czy też spełniają jakąś inną funkcję. Dlaczego zaręczyny Zofii i Janusza odbywają się w przestrzeni zamkniętej błyszczącymi tandetnie ścianami z czerwono-neonowym wykończeniem, co mają symbolizować lampy gaszone przez Janusza w trakcie duetu z Halką, dlaczego miast wiejskiego kościółka długo oglądamy potężną czerwoną szafę kryjącą, jak się potem okazało, średniowieczny poliptyk ze Zwiastowaniem, wspaniały, ale nijak nie przystający do otoczenia itd. itp.

Sądząc po efektach, także protagoniści mieli kłopoty ze zdefiniowaniem prezentowanych przez siebie postaci. W oglądanym przeze mnie spektaklu obsada złożona była z renomowanych artystów nieraz już wcielających się w bohaterów opery Moniuszki, a przecież Halka - Ewa Biegas, Janusz - Stanisław Kufluk, Zofia - Monika Kory-balska, Stolnik - Aleksander Teliga, Dziemba - Krzysztof Dekański byli nieprzekonywający, jakby skrępowani w swych poczynaniach. Właściwie jedynie Tomasz Kuk - Jontek potrafił porwać publiczność, przekonać ją do swoich racji. Co więcej, większość z nich forsowała głos, jakby chcąc przekrzyczeć swych partnerów. I tu mam pretensje do Łukasza Borowicza, kierownika muzycznego spektaklu.

Już w poprowadzonej energicznie, z wirtuozowskim błyskiem uwerturze dały się zauważyć w orkiestrze pewne nierówności, początkowy liryczny motyw w instrumentach dętych drewnianych dopiero za trzecim razem zabrzmiał należycie. Potem dyrygent często mijał się ze śpiewakami, lub narzucał im zbyt szybkie tempa. Odbiło się to szczególnie na obu polonezach w I akcie. Nie pierwszy raz zresztą krytykuję Łukasza Borowicza właśnie za brak wyczucia charakteru tego tradycyjnego polskiego tańca. W oglądanym przeze mnie spektaklu Aleksander Teliga jako Stolnik właściwie nie miał możliwości należytego wyśpiewania swej wspaniałej oracji.

Były wszakże w tej "Halce" także chwile prawdziwie piękne. Ładnie tańczył balet, w ostatnim akcie modlitwę w kościele ładnie śpiewał chór dziecięcy pod kierunkiem Marka Kluzy, przejmującym ślepym Dudziarzem prowadzonym przez pacholę był Imeri Kawsadze, ciekawie został pomyślany orszak weselny w tle arii Halki, ale powtarzam, były to pojedyncze trafne pomysły, a nie konsekwentnie przeprowadzony dramat.

Anna Woźniakowska
Ruch Muzyczny
22 lutego 2012

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...