Hamlet i polityka

"Hamlet" - reż: Paweł Szkotak - Teatr Polski w Poznaniu

"Hamlet" Pawła Szkotaka w poznańskim Teatrze Polskim jest nieprzyjemny, czasem nawet odpychający. Wystawia światu bezlitosny rachunek.

Coś się stało. W obecnym sezonie polski teatr "Hamletem" stoi. Wystawiono go już w Teatrze im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie, w Katowicach węgierski reżyser Attila Keresztes, znany z udanej inscenizacji "Iwony, księżniczki Burgunda", zrealizowanej na tej samej scenie, postanowił przeczytać Szekspira przez Gombrowicza. Poznańskie przedstawienie jest trzecie w kolejności. Swojego "Hamleta" (z Borysem Szycem w roli tytułowej) zapowiada również Maciej Englert. 

Cztery odrębne spojrzenia na ten sam utwór to już coś więcej niż przypadek. Czyżby reżyserów wcale nie tylko z naszego kraju (rzeszowski spektakl zrobił Anglik Steve Livermore) intrygowały pytania, jak odnajdzie się duński książę w polskiej rzeczywistości, jak tu i teraz zabrzmi monolog "Być albo nie być", i czy w ogóle w czasach, gdy liczy się przede wszystkim "mieć", ma on jeszcze rację bytu? A może wręcz odwrotnie. Może nie ma sensu przywoływanie Jana Kotta z jego opinią o "Hamlecie", co jest jak gąbka i należy podejść do niego jak do archetypicznej narracji, jednej z wielkich opowieści, snutych ze sceny niezależnie od okoliczności. Marzyłby mi się taki "Hamlet", tyle że miałby sens jedynie wtedy, gdyby był scenicznym arcydziełem.

Paweł Szkotak zbliża się do pierwszej interpretacyjnej drogi. I już na starcie nie szczędzi niespodzianek. W każdym teatrze bowiem wystawienie wielkiej tragedii Szekspira jest świętem. "Hamlet", jak "Wesele", bywa testem dla aktorskich zespołów, ich konsekracją, dowodem, że skoro powiodło się w tak karkołomnym utworze, można obsadzić nimi każdą sztukę. Dlatego arcydramat wypełnia zwykle wielkie sceny - także po to, by jego atutem uczynić rozległą przestrzeń. W tekście Szekspira zapisane są takie możliwości. Szkotak tymczasem idzie wbrew owemu stereotypowi. Choć "Amadeuszem" udowodnił ostatnio, że wprawnie porusza się w konwencji grand spectacle, "Hamleta" dusi na małej scenie Malarni. Agnieszka Zawadowska zbudowała co prawda scenografię dwupoziomową, ale u góry stanowi ją wąski pasaż - korytarz prowadzący do komnat bohaterów. Na dole również miejsca do grania zostaje niewiele. Wszystko odbywa się w ścisku, w bliskim kontakcie między postaciami. I bardzo niedaleko widowni, gdyż najwyraźniej autorom przedstawienia zależy, by był to "Hamlet" intymny, kameralny, wypowiadany na krótkim oddechu. Intrygujące, trzeba przyznać, zamierzenie.

Klaustrofobiczna forma spektaklu zakłada, że "Hamlet" stanie się duszną pułapką i wpadną w nią nie tylko aktorzy, ale i widzowie. Na rodzinne rozgrywki patrzeć będą z najbliższej odległości i taka właśnie perspektywa odbierze im szansę na emocjonalną ucieczkę, a nawet na bezpieczny dystans. Jest wszakże jeden warunek. Gra musi odbywać się na wysokim diapazonie napięcia. Kiedy go nie ma, nie ma mowy o zaangażowaniu publiczności. Poznański spektakl odbywa się we wzajemnym chłodzie. Trwa trzy i pół godziny, oszczędnie dawkując kulminacje. Taką strategię wobec "Hamleta" świadomie obrał reżyser. Zapłacił za nią jednak wysoką cenę.

Szef Teatru Polskiego zapowiadał przed premierą, że spojrzy na dzieło Szekspira niczym na mroczny dramat rodzinny, "portret rodzinny we wnętrzu", aby przywołać tytuł filmu Viscontiego. To tłumaczyłoby kameralną przestrzeń, bliski kontakt z widownią. Jednak już pierwsze sekwencje przedstawienia wskazują, że słowo "rodzina" ma w tej inscenizacji dwojakie znaczenie. Pierwsze jest podstawowe, ale drugie odsyła nas do świata mafii. Szkotak nie jest tak radykalny jak Maja Kleczewska, która słynnego opolskiego "Makbeta" (2004) zaludniła indywiduami z charakterów łudząco podobnymi do hersztów Pruszkowa czy Wołomina, nie roniąc przy tym bodaj niczego z sensów oryginału. W jego "Hamlecie" brakuje jednoznacznych adresów, nie ma też, na szczęście, doraźnej publicystyki. Jednak nie zmienia to faktu, że taki Klaudiusz (Piotr Kaźmierczak) stylem bycia przypomina wszechmocnego capo. Nie przypadkiem też nie otaczają go żadni dworzanie, ale ubrani w odpowiednie garnitury ochroniarze. Szkotak podsuwa przy tym jeszcze jeden trop. Dania w jego przedstawieniu jest państwem na wskroś policyjnym. Oficerowie mają w sobie subtelność tajnych agentów. Gdy trzeba interweniować, załatwiają sprawę, przykładając paralizator do skroni delikwenta. Wszystko jest jasne, światem rządzą natychmiastowe korzyści. Zależności pomiędzy postaciami też sprowadzają się najczęściej do podległości. Oznacza to, że jednak nie dramat rodzinny skoncentrowany wokół Hamleta będzie tu najistotniejszy.

Szkotak operując na tak małej przestrzeni, podkreśla podłość bohaterów, ale przenosi ciężar spektaklu z Hamleta na jego otoczenie. Można powiedzieć, że duński książę pozostając centralnym punktem przedstawienia, wtapia się jednocześnie w ogół, i to obraz społeczeństwa staje się w wersji Szkotaka najważniejszy. Kolejne radykalne rozwiązanie - w oglądzie widza przyzwyczajonego do "Hamletów" z Hamletami w rolach głównych traci na tym przedstawienie. Tym bardziej, że ów ogół jest tak szary jak scenografia Zawadowskiej. Oto ludzie niezdolni do własnej inicjatywy, bezwolne marionetki w czyichś - ale jakich? - rękach. Szkotak stawia gorzką diagnozę. To ludzie, którzy stoją za pociągającymi za sznurki, za politykami. Motłoch, który stanowi o pyrrusowych zwycięstwach demokracji.

Poznański "Hamlet" przypomina celowo wyprany z emocji polityczny thriller, trochę w stylu Johna le Carré. Portretuje świat skrajnie cyniczny, przeżarty nihilistycznym przeświadczeniem, że przeszłość nie jest ważna, a przyszłość nie istnieje. Jak w szpiegowskich dramatach starego mistrza tu także wszystko zależy od mężczyzn. Kobiety stanowią osamotnione wysepki w świecie wypranych z prawdziwego człowieczeństwa macho. Ale i one niewiele mają do zaproponowania. Gertruda Barbary Krasińskiej cała jest tylko królewską pozą, jedyną jej aktywność stanowi pusta deklamacja wyuczonych fraz. Frapująca w roli Ofelii Barbara Prokopowicz zdaje się od początku oddzielona grubym murem od innych, wyobcowana neurotycznie, całkiem nieobecna. Scena obłędu nie jest tym razem żadną kulminacją, ale logiczną konsekwencją postępującej alienacji bohaterki. Znowu coś za coś. Rola poprowadzona wbrew naszym przyzwyczajeniom, jednak celowo nieefektowna, jakby matowa, pozbawiona blasku, jak całe to przedstawienie.

Naprzeciw tak ustawionym partiom kobiecym ustawia Szkotak tłum mężczyzn. I choć aktorzy Teatru Polskiego dobrze wykonują swe zadania, tym razem muszą zrezygnować z wyrazistości środków, by zbudować na scenie szarego molocha. Trudno z takim samym zainteresowaniem śledzić to przez ponad trzy godziny. Klaudiusz Piotra Kaźmierczaka nie ma cech charyzmatycznego władcy uzurpatora. Zdaje się być jedynie żołnierzem mafii, który dzięki zbiegowi okoliczności, ku własnemu zdziwieniu, zaszedł w hierarchii tak wysoko. Rola staranna, wykonana od początku do końca, choć znów - bez szczególnych fajerwerków.

Wreszcie Hamlet. W interpretacji Michała Kalety nie jest to w żadnym razie młodzieniec kierujący się porywami serca. To już mężczyzna pewnie blisko czterdziestki, pełen goryczy, bo na własnej skórze przekonał się, że na świecie nie można polegać. Naiwnością byłoby też wierzyć, że dobro zwycięży zło, a krzywdy zostaną pomszczone. Dlatego podejmuje swoją grę tak jak się niesie ciężkie brzemię. Nie ma w nim spontaniczności, nie ma szaleństwa. Jest mocna sylwetka, rzeźbione ciało, są słowa cedzone przez zęby. W świetnej roli Kalety zamyka się esencja inscenizacji Szkotaka. Roli celowo nieefektownej, rezygnującej z wodzenia widza za nos. W zamian oferującej konieczność uporczywego skupienia.

Ten spektakl - chropawy, nieprzyjemny, odpychający - uwiera, nie pozwala się zaakceptować. Trudno bowiem pogodzić się z "Hamletem" tak celowo złączonym z ziemią, programowo odartym z metafizyki. Nie ma więc Ducha Ojca, jest tylko rojenie zmęczonego Hamleta. Słynny monolog pojawia się dopiero przed finałem spektaklu nie jako dylemat, ale jako skarga bohatera na źle urządzony świat. Nic nie ma tu drugiego, mistycznego dna. Jest wypadkową pragmatycznych do bólu działań. Zdrada, mord, śmierć. Wszystko odbywa się bez nadrzędnego celu, nikt nikogo nie odkupi. Będzie jak było.

Paweł Szkotak zrobił "Hamleta", którego łatwo odrzucić. Wyjść z teatru, pytając, czemu reżyser miał tak wiele, a dał nam tak mało. Tyle że potem poznański spektakl nie przestaje niepokoić. Gorzki i pozbawiony wyższych sensów - wystawia światu rachunek. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek bilans wypadał tak niekorzystnie. Dla świata, a nie dla teatru.

Jacek Wakar
Teatr
23 czerwca 2012

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia