Historyczny postęp

„Six" - reż. Ewelina Adamska-Porczyk – Teatr Syrena w Warszawie

Henryk VIII Tudor to jeden z najbardziej rozpoznawalnych władców brytyjskich. Na lekcjach historii przytacza się liczne anegdoty dotyczące jego stosunku do kobiet. Król ten znany jest bowiem najbardziej z tego, że miał sześć żon i o żadnej z nich nie można powiedzieć, że żyła długo i szczęśliwie. Pytanie brzmi tylko kto kogo uczynił tu sławnym?

„Six" to opowieść o tym jak sześć żon Henryka rywalizuje ze sobą o to, którą z nich spotkał najbardziej tragiczny los. Każda opowiada, a raczej wyśpiewuje, swoją historię starając się przekonać widownię, że to właśnie ona zasługuje na królewską koronę. Piosenki poprzeplatane są błyskotliwymi dialogami i żartobliwymi docinkami królowych. Całość, jak na musical, jest stosunkowo krótka (80 minut bez przerwy), ale jakże efektowna. Ten tytuł naprawdę trzeba zobaczyć na żywo! Gwarantuję, że nawet osoba, która zna na pamięć wszystkie piosenki, odnajdzie w wersji scenicznej głębszy wydźwięk spektaklu.

Dwa zdania na temat poprawności historycznej – spektakl jest pewną uwspółcześnioną fantazją na temat losów sześciu królowych. Jedne przedstawione są bardzo wiernie, jak na przykład Katarzyna Aragońska czy Katarzyna Parr, inne odbiegają od historycznego oryginału – przede wszystkim Anna Boleyn, której życie było znacznie bardziej skomplikowane. Nie jest to ani wada, ani zaleta – jest to fakt, z którego warto zdawać sobie sprawę. Same królowe pod koniec podkreślają, że nigdy do końca nie dowiemy się co z przedstawionych wydarzeń jest zmyśleniem, a co prawdą, bo też nie o to w spektaklu chodzi.

Six to musical bardzo niestandardowy. Na próżno szukać w nim scenicznego przepychu czy też zastępu artystów. Aktorek jest pół tuzina, a oprócz nich na scenie widzimy tylko zespół muzyczny, również złożony z samych kobiet. I chociaż w spektaklu wyczuwalny jest duch Henryka to jednak jest to jednocześnie pierwszy tytuł z całkowicie żeńską obsadą jaki widziałam. Aktorki stanęły przed bardzo trudnym zadaniem - musiały wykreować swoje królowe tak, żeby każda była intrygująca, wyjątkowa i niepowtarzalna. Wyzwanie to zakończyło się sukcesem. Pierwsza królowa, Olga Szomańska, jako Katarzyna Aragońska wypada dość realistycznie - jest zdradzona i mocno wkurzona, ale też dostojna z lekką obsesją na puncie religii. Izabela Pawletko w roli Anny Boleyn ma z kolei zdecydowanie największy potencjał komediowy. Jej królowa ma w sobie sporo szaleństwa, energii i charyzmy.

Zupełnie inna jest Agnieszka Rose jako Jane Seymour. Jej kreacja jest bardzo delikatna, efemeryczna, chociaż i ona nie jest pozbawiona ciętego języka. W swojej piosence „Miłość jak głaz" wzruszyła mnie do łez. W kolejną żonę Henryka, Annę z Kleve, wcieliła się Marta Skrzypczyńska. Jej królowa była zabawna, zdystansowana, ale i pewna siebie. Widownia wpatrywała się w nią wręcz magnetycznie. Przedostatnią królową, Katarzynę Howard, zagrała Anna Terpiłowska. Przez cały spektakl emanowała seksualnością, była uwodzicielska i pewna siebie. Wszystko odwraca się do góry nogami w piosence „Wszystko czego chcesz", widz zaczyna postrzegać ją jako ofiarę własnej naiwności. Terpiłowska również poruszyła mnie do łez. W końcu, Natalia Kujawa, ostatnia królowa, Katarzyna Parr, słynna wdowa po. Od samego początku zwróciła moją uwagę, zarówno swoim głosem, jak i pewną niepozornością. Nie była ani najzabawniejsza, ani najbardziej charyzmatyczna, nie miała najtragiczniejszej historii, a jednak było w niej coś takiego co nie pozwoliło mi przejść nad nią obojętnie. Była subtelna, dojrzała i bardzo poruszająca, szczególnie w swojej solówce „Miłości nie chcę twej" oraz w piosence finałowej.

W podkreśleniu indywidualnych cech każdej królowej swój ogromny udział miał także Krystian Szymczak odpowiedzialny za przygotowanie kostiumów. Odnoszą się one w pewien symboliczny sposób do oryginalnych strojów postaci, zachowano na przykład chokery na szyi Anny Boleyn i Katarzyny Howard, które przypominają widowni, że obie kobiety zostały ścięte czy też, że Anna z Kleve i Katarzyna Parr jako jedyne noszą spodnie, co w jakiś sposób pokazuje, że przetrwały małżeństwo z Henrykiem. Poza takimi akcentami Szymczak postawił jednak na projekt autorski, który moim zdaniem świetnie się sprawdza, a może nawet przewyższa oryginał. Strój Katarzyny Aragońskiej jest złoty i błyszczący, co symbolizuje jej królewskość, ale przy tym krojem nie jest wyzywający, co pokazuje, że nie miała burzliwego życia i była pierwszą w życiu Henryka. Kostium Anny Boleyn jest zielony, co nawiązuje do ballady, której autorstwo tradycyjnie przypisuje się Henrykowi, a adresatką miałaby być właśnie Boleyn. Poza tym w kulturze przyjęło się przedstawianie jej w zieleni. Suknia Jane Seymour jest śnieżnobiała, co symbolizuje jej czystość i delikatność. Anna z Kleve występuje na scenie w czerwieni, co podkreśla jej siłę, ale też nawiązuje do słynnego portretu. Katarzyna Howard ma różową suknię, co podkreśla jej młodość i urok dziewczynki, a przy okazji u mnie wzbudziła skojarzenie z lalką. Katarzyna Parr ubrana jest w czarny kostium na znak swojego wdowieństwa. Warto też wspomnieć o absolutnie cudownych gorsetach i kołnierzach do piosenki „Haus of Holbein" - zdecydowanie najbardziej widowiskowego utworu w całym spektaklu.

Warszawskie „Six" ma też dwie wady. Pierwszą jest według mnie choreografia, która niestety nie może się równać z oryginalną. Generalnie tańca jest w spektaklu stosunkowo mało, układy są raczej zachowawcze. Szczególnie zawiodła mnie choreografia do utworu „Wszystko czego chcesz". Nie dlatego, że była zła, ale dlatego, że miała potencjał, żeby być zdecydowanie lepsza. Nie jest to zupełnie kwestia wykonania, aktorki bardzo się starały, miały dużo energii. Nie czyni to spektaklu mniej wartym obejrzenie, po prostu mogło być lepiej. Drugą i największą wadą jest niestety tłumaczenie Jacka Mikołajczyka. Nie rozumiem co poszło nie tak, ale uważam, że wyszło naprawdę bardzo słabo. Nie chodzi tylko o to, że jest toporne i dosłowne, ale przede wszystkim jest bardzo niemelodyjne. Zupełnie nie wpada w ucho, słów jest raz za mało, raz za dużo. Niestety najbardziej skrzywdzonym utworem w tej dziedzinie również pozostaje „Wszystko czego chcesz". Podsumowując – nie brzmi to dobrze.

Mimo swoich wad „Six" pozostaje jednak w ścisłej czołówce musicalowej. To spektakl, który zmienia zastałe reguły nie tylko musicalu, ale teatru ogólnie – to właśnie ten historyczny postęp. To lekcja feminizmu w najlepszym tego słowa znaczeniu. Lekcja błyskotliwa, sprytna, kolorowa, a przede wszystkim dobitna. Prezentująca wiele wzorców kobiecości jako równorzędne, bo w ostateczności tyle samo warta jest wrażliwość co siła, tak samo liczy się spełnienie w zawodzie, jak i w macierzyństwie.

Lekcja udowadniająca, że przez całe stulecia niezliczone kobiety marnowały swój potencjał, że skupiając się na jednym celu wybierały rywalizację, a nie współpracę. Smutna to refleksja, tym bardziej, że czasu nie da się cofnąć. Mimo to spektakl snuje pewną fantazję, która dostarcza widzom nadzieję – historia sześciu żon mogła skończyć się inaczej, a co najważniejsze nasza historia może skończyć się inaczej.

Żyjemy bowiem w znacznie przyjaźniejszych czasach – wystarczy więc tylko brać los w swoje ręce.

Paulina Kabzińska
Dziennik Teatralny Łódź
16 czerwca 2025

Książka tygodnia

Trailer tygodnia