Horror w przytulnym domu dla lalek

13. Międzynarodowe Spotkania Teatralne Okno

"Dom lalki" na pewno na długo pozostanie w pamięci wielu widzów. Spektakl wywołał wiele kontrowersji i sprowokował liczne grono do wcześniejszego wyjścia ze spektaklu. Pomimo że oceniony został negatywnie, to podaje odbiorcom sztuki teatru wiele kwestii do przemyślenia. Kwestii, dotyczących tego, co jesteśmy w stanie zaakceptować w teatrze i gdzie kończy się granica teatru.

Norweski duet teatralny Vegard Vinge i Ida Müller po raz pierwszy w Polsce wystawili sztukę „Dom lalki” na podstawie dramatu Henryka Ibsena w Teatrze Współczesnym w Szczecinie. Sztuka rozpoczęła się o godzinie 20.00 i trwała więcej niż pięć godzin. Niestety, przy tak długim spektaklu nie przewidziano przerwy. Jak można się spodziewać, widownia najzwyczajniej pustoszała z biegiem kolejnych godzin.

Pierwszy akt pod względem technicznym zapowiadał się całkiem obiecująco. Przy jego realizacji sięgnięto do znanej nam (a przynajmniej znanej żeńskiej części czytelników) konwencji zabawy w dom. Chyba każda dziewczynka (na pewno i nie jeden chłopiec – ale któryby się teraz przyznał) bawiła się w dzieciństwie w dom. Grupa teatralna z Norwegii przypomniała nam te właśnie czasy. Miejscem akcji był widziany od wewnątrz domek dla lalek, a właściwie to trzy jego pomieszczenia - łazienka, kuchnia połączona z salonem i gabinet. Część mebli i akcesoriów zdawała się być typowym wyposażeniem standardowego domu dla lalek, natomiast większość rekwizytów była jakby „dorabiana”. Na przykład szklanki, butelki, prowiant czy gazetę zrobiono ze zwykłej tektury - imitowały one rekwizyty. Pewnie normalnie nie zwracałoby się na to uwagi (bo imitacja i domniemanie rekwizytów to domena teatru), ale w tym przypadku mieliśmy do czynienia ze specyficzną formą teatralną - z teatrem w teatrze.

Głównym bohaterem przedstawienia był mały reżyser, który na oczach widzów tworzył nowe przedstawienie – bawiąc się lalkami. Dlatego też, ważnym rekwizytem była tekturowa szklanka z zaznaczonym na pomarańczowo sokiem marchewkowym z jednej strony i biała – czyli pusta z drugiej strony. Takie zabiegi przypominają nam nasze zabawy z dzieciństwa. Typowo lalkowym i tym samym bardzo rzeczywistym rekwizytem była sukienka jednej z lalek, która była również tekturowa. Lalka nie mogła niestety jej ubrać – ale wyprać – jak najbardziej. Tak więc, za kreacje przestrzeni domu dla lalek i odpowiedni, przemyślany dobór rekwizytów przyznaję twórcom spektaklu wielkiego plusa. 

Wrażenie wywarła również na mnie gra aktorów w pierwszym akcie i ich kreacje. Doprawdy, patrząc na nich, można było popaść w złudzenie, że obserwuje się prawdziwe lalki. Odpowiednia charakterystyka, nienaturalnie wyostrzony makijaż, puste spojrzenie spod masek, stale lekko rozchylone wargi, oryginalny styl poruszania się i indywidualna postawa każdej z postaci – wszystkie te elementy pozwalały patrzeć na aktorów jak na „żywe lalki”. Do tego zastosowano efekty dźwiękowe towarzyszące każdej wykonywanej czynności, na przykład trzaśnięcie drzwiami czy mlaskanie podczas jedzenia. Efekty te podkreślały atmosferę sztuczności. Co jeszcze przybliżyło postaci do świata lalek? Nieporuszanie ustami, podczas wypowiadanych zdań, powtarzanie zdań i czynności kilkakrotnie oraz stosowanie tych samych gestów w konkretnych sytuacjach. Najdobitniej widać to w scenie uprawiania pewnego rodzaju miłości przez postaci, kiedy to kobieta stale wydaje ten sam odgłos imitujący poczucie rozkoszy i wykonuje identyczne gesty w rytm tego westchnięcia. Po dłuższej chwili wydaje się to być męczące dla widza i bardzo sztuczne. Ale chyba prawdziwa lalka nie może ponosić się emocjom jak zwykły człowiek. Jej ruchy muszą być schematyczne.

Warto zwrócić też uwagę na fakt, że bardzo często podczas gdy jedna postać wykonywała jakąś czynność, druga zaś zamierała w bezruchu. Uważam to także za świetny zabieg naśladujący życie lalek; bawiąc się lalkami, na ogół nie jesteśmy w stanie zajmować się dwoma naraz. Lalki w tej sztuce też niewiele myślą i zachowują się raczej nieracjonalnie, a niektóre ich posunięcia są mechaniczne, powtarzane wielokrotnie i co najważniejsze, nie wyciągają one wniosków i nie uczą się na błędach. Zaobserwować to możemy w scence, w której jedna z postaci chce wybiec z pomieszczenia, kilkakrotnie uderza się w ścianę i wywraca. Początkowo widownia śmieje się z takiego postępowania, po trzeciej próbie efekt przestaje być śmieszny, a każdy następny jest przyjmowany z nadzieją, że to się wkrótce skończy.  
 
Zdaję sobie sprawę z faktu, że życie lalek jest trudne do przedstawienia na deskach teatru. Jednak muszę przyznać, że w tej kwestii Norwegom powiódł się ów zamysł. Oczywiście nie każda ich propozycja przypadła widzom do gustu. Na przykład tempo poruszania się postaci – jak na lalkę przystało, poruszają się one powolnie, dokładnie wykonując każdy ruch, przez co przejście z jednego końca pokoju na drugi zajmowało w rzeczywistości sporo czasu. Jednocześnie lalki poruszały się okrężną drogą, na pewno zabieg był konieczny, bo nie sądzę, by w życiu lalek znane były skróty, ale bardzo wydłużało to kolejne sceny. Lalki też zamierały w bezruchu, zanim wykonały kolejną czynność. Po pierwszej już scenie dobiegł mnie głos z głębi sali: „już teraz wiem, dlaczego to będzie trwało cztery i pół godziny”. Zdaję sobie sprawę z tego, że zabieg taki był konieczny, jednak negatywnie wpłynął on na odbiór widzów. Z negatywną opinią podchodzili też widzowie do ilości i jakości kolejnych scen – było ich bardzo dużo, nie zawsze były połączone węzłem przyczynowo–skutkowym i czasem traktowały o jednej czynności, np. przedstawiały jedną postać czytającą gazetę czy piszącą list. Widzowie niechętnie odnosili się do takich scen, zadając sobie pytania: „po co to?” i „czy nie można by było z tego zrezygnować?”. Ja jednak stanę tu raz jeszcze w obronie grupy i przypomnę, że to tylko zabawa w domkek dla lalek. Dzieci nie zawsze układają scenariusze i nie zawsze czas pozwala im na dłuższą zabawę, czasem faktycznie, siadając przy domku, zdążą tylko wykonać jedną czynność i w skutek innych obowiązków są odrywane od zabawy.

To by było na tyle, jeśli chodzi o pozytywną ocenę spektaklu. Tak, jak zaznaczyłam we wstępie, pierwszy akt usatysfakcjonował mnie jako widza pod względem technicznym, jednak moje moralne i estetyczne uczucia zdecydowanie zostały pogwałcone. Artyści z Norwegii posunęli się chyba trochę za daleko, zbytnio spoufalili się z widzami i nadużyli wulgarnych środków ekspresji. Zniesmaczyły sceny przedstawiające Torwalda czy Norę zaspokajających swoje popędy płciowe czy też, ostentacyjne pozostawianie nasienia na twarzy (i ubraniu) żony (która pozostaje z nim już do końca sztuki). Nieeleganckie wydały mi się również sceny przedstawiające załatwianie potrzeb fizjologicznych w toalecie, łącznie z odpowiednimi efektami dźwiękowymi i obrazowym przedstawieniem fekaliów pozostawionych na papierze toaletowym. Dalej zmysły widowni pogwałciła długa do znudzenia scena w której Norą rzucają torsje. Do scen nieestetycznych możemy też zaliczyć poród dziecka przez Norę, która sama go odbiera, menstruację jej córki czy nagły atak kaszlu syna, podczas którego dosłownie leje się krew. W pierwszym akcie pojawiły się jeszcze sceny przemocy – bicie, ubijanie, a nawet kilkukrotne zabijanie postaci (lalki nie umierają) oraz ich samookaleczenie się.

Oczywiście, wszystkim tym scenom towarzyszy duża ilość krwi w postaci ketchupu. Pierwszy akt kończy się tragiczną śmiercią wszystkich domowników domku dla lalki. Najgorzej ucierpiała Nora, której głowa została odrąbana piłą mechaniczną przez jej własnego syna. Jej córka natomiast zadźgała się nożem podczas kąpieli, a mąż strzelił sobie w głowę. Zdaje się, że syn zmarł w skutek ataku astmy czy może histerii spowodowanej wyrzutami sumienia. W finale sceny pojawia się dziecko, które, zaniedbane przez rodzinę i wygłodniałe, zmuszone jest do zjedzenia własnych fekaliów. 

To jeszcze nie wszystko. Grupa teatralna w dwóch pozostałych aktach posunęła się jeszcze dalej - skończyła się sztuka teatralna, a zaczął się show i performance. Od tego momentu głównym bohaterem akcji jest dziecko – prawdopodobnie to, które uprzednio bawiło się lalkami z domu. Dziecko w rytmie muzyki hardcorowej, bez jakiegokolwiek okrycia ciała demoluje całą scenografię. Aktor wydaje się popadać w obłęd, rzuca przedmiotami, niejednokrotnie widzowie boją się, że rzuci się on w ich stronę. Tutaj też aktor wsadza różne przedmioty w swoją tylną część ciała, na przykład pędzel, którym maluje plakat festiwalu OKNA – co chyba też w pewnie sposób obraża publiczność, uczestniczącą w wydarzeniu. Są tutaj sceny uprawiania miłości przez dwóch mężczyzn, notoryczne obnażanie się, malowanie intymnych części ciała. Aktor posuwa się nawet do tego, że obcina pozostałym aktorom włosy łonowe i próbuje zrobić z nich wąsy. Można by wyliczać takich scen niezliczoną ilość, ja przytoczę jeszcze tylko jedną, która zniesmaczyła mnie najbardziej – bohater poddaje się zabiegowi, dzięki któremu, przez odbyt rodzi dziecko – co jest dobitnie i szczegółowo pokazane.  

Szkoda, że naprawdę dobrze zapowiadający się spektakl został sprowadzony do kultu fallusa, emanowała w nim konwencja makabry, obnażało się seksualność bez ograniczeń, rozrzucano narządy po sali i częstowało widownię ciastkami z kremem, który miał imitować spermę. Obrazy, które zobaczyłam i naprawdę opisałam w niewielkim stopniu, zniesmaczyły nie tylko mnie, ale wielu widzów, którzy wyszli przed końcem spektaklu. Pomimo że cenię sobie w teatrze grę z konwencją i odważne szukanie nowych środków ekspresji, jednak ten spektakl oceniam bardzo negatywnie - oglądałam go z niesmakiem i wiele razy miałam ochotę dołączyć do wychodzącej części widowni.

Agnieszka Dobrzaniecka
Dziennik Teatralny Szczecin
9 listopada 2009

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia