I tyle...
"Czarownice z Salem" w reż. Izabeli Cywińskiej miały być spektaklem dialogu na temat opozycyjnych racji, które sprzężone - doprowadzają do etycznej degrengolady. Niestety, ze szlachetnych postanowień i składanych w wywiadach postulatów, dostaliśmy jedynie opowieść dydaktyczną, która nie namawia do dyskusji, ale każe nadal siedzieć z boku rzeczywistości, na którą rzuca się jedno - przejaskrawione - światło.Spektakl Teatru Powszechnego miał otwierać oczy szeroko zamknięte, zmuszać do obywatelskich przebudzeń, ożywiać i transponować patrzenie widza z perspektywy indywidualnej na grupowo - społeczną. A wszystko z zamiarem dotknięcia doczesnej polityki w najdzisiejszym państwie polskim, które ociera się o zagrożenie skażenia fundamentalizmem, mimo charakteru demokratycznego. Takiemu zogniskowaniu i zmetaforyzowaniu problemu posłużył reżyserce tekst Arthura Millera, napisany jako alegoria prześladowań jednostek przez niesprawiedliwą władzę. Bezpośrednim bodźcem Millera do napisania "Czarownic z Salem" była największa w historii Stanów Zjednoczonych kampania polityczna, wymierzona w członków partii komunistycznej USA i agentów Moskwy z lat 50. Pod wszechwładną ręką sekretarza Josepha R. McCarthy'ego, w polowaniu tym doszło do inwigilacji środowisk twórczych i złamania największych karier. Przyznawanie się do winy było ocalające, utrzymywanie niewinności - degradowało. Zrelacjonowanie maccartyzmu z politycznym konstruktem rzeczywistości wyrażonej w spektaklu jest jednak tylko sfabularyzowanym i zuniwersalizowanym rzutem z góry (historia grupy dziewcząt posądzonych o czczenie diabła, które by odwrócić winę, rzucają podejrzenia na niewinnych) - ukazaniem jednej perspektywy, w której - tak samo jak rządzi, tak i przegrywa - albo "białe", albo "czarne". Taki sztywny i naiwnie uproszczony podział na obozy świętych i łotrów, utwierdziły dodatkowo scenografia i kostiumy. Czerń i biel, z rzadka się mieszające, ujednorodniły i spłaszczyły rzeczywistość, której chorobę tylko się orzeka, bez stawiania diagnoz i definiowania schorzeń. A już na pewno bez nawoływania do wspólnego doboru (poszukiwań) medykamentów. Najważniejszym elementem zimnej i surowej scenografii jest podest, przechodzący przez środek widowni i dzielący ją na dwie grupy. Ten zabieg wprowadzenia przestrzeni teatralnej w przestrzeń widza, skonfrontowania i zbliżenia ich sobie, miał za zadanie nie tylko zburzyć sztywne granice teatralne, ale zwielokrotnić optykę widza i uczynić go uczestnikiem rozgrywki. Szczytny cel, ale same środki formalne nie mogą go zrealizować. Niezależnie, czy powiesimy widza na suficie, czy przytwierdzimy do ściany lewej bądź prawej, jeśli nie włączymy go w tok rzeczywistego i żywego rozważania, z którym będzie mógł się skonfrontować na poziomie intelektualno - społeczno -tożsamościowym, nie uczynimy go uczestnikiem przestrzeni rozmowy, a tylko jej przestawnym elementem. Takim, co to można nim poprzerzucać, pożonglować, jak innymi częściami scenografii. I w żaden sposób rzeczywistości to nie obiektywizuje, a jedynie wytwarza pozornie takie złudzenie. Po co więc i komu taki obraz straszliwego terroru, który zabija niewinnych i ocala niegodziwców? Jeśli po to, by wytknąć, co niektórym, przemilczaną przeszłość polityczną, to daremny trud i wtórna robota ("teczkowe" konotacje wywołuje nawet graficzne opracowanie programu teatralnego, w którym widz pewnie miałby od razu szukać nazwisk i "dokonań"), w zasadzie w żaden sposób do dyskusji na serio politycznej nie namawiająca. Bo przecież, osadzony historycznie w średniowieczu, problem polowań na satanistki i procesów czarownic, był jedną z najbardziej egzemplarycznych instytucji mechanizmu "kozła ofiarnego", konsekwencją wielu czynników społeczno - kulturowych, które eksplodowały pod koniec epoki nawałem egzekucji. Egzekucji, na których unicestwiało się uosobienie zła, czyli kobietę. Konsekwencja średniowiecza w zakresie jej stosunku do kobiet, efekt tysiącletniego przekonania, że kobieta jest z natury zła i uległa szatanowi odbiła się w procesie "Czarownic z Salem", który skutkował odsunięciem purytanów od wpływu na władze i zapoczątkował ewolucje społeczeństwa amerykańskiego w kierunku państwa neutralnego ideologicznie. Żaden z tych problemów, przekładający się na dzisiejszy format dyskryminacji kobiet (głównie ich inteligencji, czego idealną przedstawicielka jest spryciula Abigail, której intrygi potrafią oplątać wszystkich wokół palca), sprzężający politykę państwa z dominującą w niej religią, działanie społecznych mechanizmów strachu i asekuranctwa, nie został podjęty w sposób dyskursywny przez Cywińską. Tak, jakbyśmy w Powszechnym, w nieco innej, co prawda, scenerii, powołali sobie kolejną komisję śledczą, której działanie z polityką, a już z politycznością, nie ma nic wspólnego. Toteż znudzeni przyjmujemy kolejną dawkę pustosłowia, w której coś się stwierdza, ale w zasadzie nic nowego, bo w tym monochromatycznym świecie, relacjonowanym przez Cywińską, nawet na pytania nie ma miejsca. Także wśród postaci, poza Pastorem Hale (Krzysztof Stroński), role są z góry określone i posiadają jeden wymiar. Sędzia Danforth (Zbigniew Zapasiewicz), to spokojny i przekonany o słuszności swego zadania, egzekutor, który wymierza karę z zimną krwią, przy grymaśnym uśmieszku. Jego poplecznikiem jest jowialny i uosabiający cynizm Pastor Parris, którego postać mogłaby podjąć problem upolitycznienia religii i odwrotnie (ale tego nie robi, bo po co bawić się w dyskusję). Między nimi stoi Pastor Hale, który, gdyby nie tak nonszalancko prowadzony przez K. Stroińskiego, mógłby rzeczywiście obiektywizować racje i łamać podział, zaznaczający się także w przestrzennym rysunku spektaklu. Podobnie z rolami kobiecymi - zaniedbana inteligencja Abigail (Eliza Borowska) zredukowana do rozbuchanej potencji i hałaśliwości. Wydaje się, że tylko postać Rebeki Nurse (Mirosława Dubrawska) determinowana jest różnymi racjami, rodzącymi się w emocjonalno - etycznej sferze małżeńskiej wierności. Inne role nie zostały pogłębione - choć osadzone w zespole kilku cech, to ciągle ustanawiających tylko jeden rys postaci. Do krzeseł i w kręgosłupy własnych sumień, ma nas wcisnąć ostatnia scena. Patetyczny i ultrasentymentalny, a w konsekwencji śmieszny i naiwny - obraz spętanego Tomasza Sapryka w roli Johna Proctora. W łańcuchach i strugach potu wygląda, jak uciśniony bohater, który wyszedł na powierzchnię, by objawić światu prawdę. Trochę Konrad, trochę Terminator, zabawnie. Zniknie jako emblemat uciśnionych racji i tyle. I tyle, bo opowieść o siedemnastowiecznym procesie, nie posłużyła opowieści o polskim dzisiaj. O dzisiaj, w którym pokutuje też tak daleka i ciągle domagająca się dialogu z teraźniejszością, przeszłość. A tych pytań o społeczno - polityczne dzisiaj (z teczkami, agentami, współpracownikami nie mającymi nic wspólnego) można było zadać "aż tyle". Teatr Powszechny w Warszawie Arthur Miller "Czarownice z Salem" przekład: Wacława Komarnicka i Krystyna Tarnowska reżyseria: Izabella Cywińska scenografia: Paweł Dobrzycki muzyka: Jerzy Satanowski ruch sceniczny: Aleksandra Dziurosz Obsada: Tomasz Sapryk (gośc.), Zbigniew Zapasiewicz, Kazimierz Kaczor, Krzysztof Stroiński, Eliza Borowska, Laura Dłutowska (Szkoła Baletowa), Sławomir Pacek, Olga Rawicka, Katarzyna Maria Zielińska, Karina Seweryn, Anna Moskal, Mirosława Dubrawska, Sylwester Maciejewski, Maria Robaszkiewicz, Gustaw Lutkiewicz, Jarosław Gruda, Zygmunt Sierakowski, Andrzej Piszczatowski Premiera: 30.11.2007r.