Ich był ten kawałek podłogi
„Pętla" - reż. zespół - Teatr Granda w PoznaniuPaździernik nie kojarzy mi się najlepiej. Jest to pierwszy miesiąc, w którym rzeczywiście zdaję sobie sprawę, że moje ukochane lato minęło bezpowrotnie i z dnia na dzień zaczynają królować te chłodniejsze, bardziej szare i obfitsze w deszcze pory roku. Jak by tego było mało, październik to dla mnie od dłuższego czasu ten moment, kiedy rusza na nowo machina akademicka, w której trybach pracuję już od kilku lat.
To właśnie wtedy na uczelni budzi się wszystko do życia niczym w filmach przyrodniczych, w których głosu użycza Krystyna Czubówna. Działa to na zasadzie chaosu, ścisku i niepewności. W tryby te po wakacyjnej przerwie powrócił również Teatr Granda UAM, który 23 i 24 października 2015 zaprezentował po raz kolejny swój spektakl „Pętla", mający premierę w ubiegłym roku akademickim. Wstyd się przyznać, ale spektakl ten po raz pierwszy, z tak dużym opóźnieniem, zobaczyłem dopiero teraz.
Nie ukrywam, że niezależnie od stopnia edukacji teatry szkolne nie budzą mojej największej sympatii, a to ze względu na powszechnie występującą dozę pretensjonalności całego przedsięwzięcia. Bardzo nie lubię, kiedy ktoś wciska mi starą chabetę i wmawia, że jest to koń wyścigowy. I tu po raz kolejny muszę uderzyć się w pierś, bo napisać, że spektakl Teatru Granda UAM ma w sobie jakąkolwiek cechę studenckiego nadęcia to przestępstwo. Całe przedsięwzięcie zaskakuje profesjonalizmem i dbałością o detale, co sprawia, że spektakl wypada niezwykle spójnie, a poszczególne elementy teatralnego rzemiosła zazębiają się ze sobą w sposób perfekcyjny. Pomimo że za reżyserię i scenariusz odpowiadał cały zespół, to myślę, że nie bez znaczenia jest opieka artystyczna dr Magdaleny Grendy, która posiada ogromną wiedzę na temat poznańskiego teatru alternatywnego i która już w fazie warsztatowej przygotowań do „Pętli" pokierowała studentami w taki sposób, że w trakcie prezentacji mogli rozbłysnąć najjaśniejszym blaskiem. W całym spektaklu widać, ile pracy kosztowało tych młodych ludzi jego przygotowanie. Dodatkowy plus dla Grendy, że w spektaklu wykorzystała wszystkie atuty całego zespołu. Potrafiła ona pokazać to, co studenci UAM z Teatru Granda mają najlepszego. Bardzo dobrze wypadła scena śpiewu Sandry Bujak z akompaniującym jej i wspierającym wokalnie Jeomanem Okonkwo, która zdynamizowała całość przedstawienia.
Sam pomysł, żeby akcję spektaklu mówiącego o współczesnym braku bliskości i samotności osadzić w środkach publicznego transportu, uważam za bardzo trafiony. Ludzie obecnie nie lubią się dotykać. Zbliżenie do drugiej osoby w dzisiejszym świecie wydaje się być czymś krępującym. Takiemu stanowi rzeczy pomaga decydowanie pędzące przenoszenie życia w przestrzeń wirtualną. Z drugiej strony, współczesność oferuje nam coraz większy ścisk na koncertach, stadionach, lotniskach, w barach czy właśnie w tramwajach i autobusach. Przebywając w tych miejscach aż trudno na kogoś nie wpaść, nie poocierać się czy zwyczajnie kogoś nie dotknąć. Paradoks prawda? Ta znana sprzeczność jest siłą napędową całego spektaklu i dała ona duży popis możliwości dotyczący ruchu scenicznego, co zostało bardzo dobrze wykorzystane. Nie ukrywam, że lubię te drobne smaczki w teatrze w postaci wymiany spojrzeń, drobnych odruchów i delikatnych gestów, które – według mnie - budują narrację poszczególnych scen bardziej niż wypowiadany tekst. Świetnie wypadła tutaj początkowa scena pomiędzy dwoma „kanarami" (jak mieli napisane na tabliczkach przypiętych do swych uniformów), granych przez Mateusza Rozę i Jeomana Okonkwo. Spod bardzo oficjalnej i zinstytucjonalizowanej mowy, charakterystycznej dla panów od „bilety do kontroli proszę", właśnie poprzez gest i ruch sceniczny, przebijały do widza komunikaty o istnieniu pomiędzy granymi przez nich postaciami relacji znacznie bliższej niż przyjacielska.
W tym miejscu muszę napisać o rzeczy, która podobała się mi najmniej, a jest nią spójność tekstu Emilii Zielnik i Krystiana Kujawy, który został wybrany w przez zespół w drodze konkursu. Niestety widać, że wypowiadane kwestie zbudowane są z kilku odrębnych narracji, gdzie obok tekstu Zielnik i Kujawy wykorzystano piosenki Agnieszki Osieckiej i Fisza oraz opowiadanie Etgara Kereta. Sam tekst posiada bardzo dobre momenty, a pojedynczych sekwencje dobrze się słucha i ogląda. Najsłabiej jednak tekst radzi sobie właśnie w momentach przejścia pomiędzy jedną sceną a drugą. Czasami brak mu spójności i nie wiadomo, dlaczego jeden epizod pojawia się po drugim, dlaczego właśnie w takiej kolejności, dlaczego w tym miejscu?
Natomiast ogromną bronią tego spektaklu są bez wątpienia aktorzy, którzy bardzo dobrze zinterpretowali dwuznaczność tekstu. Spektakle przygotowywane przez młodych ludzi mają w sobie zawsze pewną świeżość i energię, które są niezależnymi czynnikami działającymi na korzyść tego, co się ogląda. Kiedy widać ten młodzieńczy zapał i to, że im się po prostu chce, kiedy wkoło nikomu się nie chce, to daje to lekkości całemu przedsięwzięciu. Do gustu przypadł mi Jędrzej Jezierski w głównej roli męskiej. Wykreowaną przez niego postać zagubionego i niepewnego chłopaka pokazał on bardzo plastycznie, prezentując cały wachlarz nastrojów, od wmawianej mu przez pozostałych aktorów na scenie acedii, czyli dawnego określenia stanu apatii, melancholii, który dzisiaj zapewne definiowany byłby jako depresja, przez gniew, bezsilność, złość, aż po zauroczenie, nigdy jednak nie przekraczając granicy nad-ekspresji, tak charakterystycznej dla młodych adeptów sztuki aktorskiej. Zdecydowanym ulubieńcem publiczności był Filip Stefanowicz w roli wiecznie podchmielonego robotnika. Na scenie pełnił on funkcję kogoś w rodzaju jurodiwego, czyli kogoś, kogo nikt nie bierze na poważnie, a który potrafi najbardziej dosadnie skomentować bieg wydarzeń. Filipowicz zebrał zasłużone brawa w trakcie trwania spektaklu za perfekcyjne sparodiowanie Roberta Makłowicza. Aż chciałoby się, żeby było tego więcej. Nie wiem, jak duży jest talent kabaretowy Filipowicza, ale może mógłby się on pokusić o skopiowanie zachowań również innych guru telewizyjnej sztuki kulinarnej od Magdy Gessler zaczynając, a na Ewie Wachowicz i Wojciechu Modeście Amaro kończąc. Wszak nie od dziś wiadomo, że media wzięły na siebie zadanie powszechnej edukacji w czynnościach nawet najprostszych, takich jak ugotowanie ziemniaków. Pytanie pozostaje, jaki jest ukryty sens tej nauki? Wykorzystanie tego motywu w tym konkretnym spektaklu wydaje się być bardzo trafionym pomysłem, ponieważ te nasze stany, w których człowiek nie potrafi odróżniać jednego dnia od drugiego, nie biorą się znikąd i może należałoby poszukać właśnie w takim otępiającym i nasilającym się mówieniu nam, co mamy robić, przyczyn naszego życiowego wypalenia.
Niewątpliwym atutem spektaklu były kostiumy i scenografia, ponieważ nadawały one spójności całości widowiska. Pastelowe stroje, za które odpowiadała Klaudia Zielińska, bardzo dobrze osadziły spektakl w czasie. Przywoływały mi one na myśl ubrania z niedalekiej przyszłości, nieco zuniformizowane (bo wszyscy nosili te same „majtkowo" różowe, żółte i błękitne barwy), czasami o nieregularnej formie (patrz mundury kontrolerów biletów). Dodatkowo każdy kostium oddawał charakter bohatera. Podkolanówki Anny Kaufmann dodawały granej przez nią postaci jeszcze większej zadziorności i pewności siebie, kostium klowna Witolda Kobyłki podkreślał podwójny słodko – gorzki wydźwięk poszczególnych scen w jego wykonaniu, natomiast za duży sweter Jędrzeja Jezierskiego wzmacniał sygnalizowany grą aktora przekaz, że jego postać to człowiek zagubiony, przestraszony i bez punktu zaczepienia w życiu. Największą wartością kostiumów jest to, że nie było w nich jakiejkolwiek przypadkowości. Zostały one wykorzystane celowo, w roli dodatkowego komentarza do tekstu, jakby poprzez ten cukierkowy kontrast względem tekstu zdawały się podkreślać, że to o czym opowiada spektakl, czyli ta nasz samotność w tłumie, to tak naprawdę nasza codzienność z bardzo negatywnymi rokowaniami na przyszłość, gdzie stan ten będzie się jedynie pogarszał.
Scenografię autorstwa Agnieszki Barańskiej i Marcela Nieto – Głowackiego warto docenić za dbanie o szczegóły. Nie odpuszczono jakości spektaklu nawet w najdrobniejszych detalach i to przeważyło o sukcesie tego widowiska. Rekwizyty bardzo dobrze komponowały się z kostiumami aktorów. Miały one nieco abstrakcyjny charakter, zachowując jednak swoją podstawową funkcję, podpowiadania widzowi z czym ma do czynienia. Karty w rękach Kobyłki uderzają jakością wykonania, a piękny kryształowy rozkład jazdy zmienił charakter zazwyczaj brudnej i mało estetycznej przestrzeni przystanków autobusowych. To również był sygnał dla widza, że to właśnie w tej zwykłej, szarej i codziennej rzeczywistości najczęściej rozgrywają się nasze najbardziej szlachetne dramaty życiowe. I tutaj chciałbym dodać jeszcze jedno „ale", żeby nie było tylko różowo, niczym w kostiumach bohaterów. Nie bałbym się oczyszczenia sceny i pozostawienia tam jedynie wspomnianego przystanku wraz z śmietnikiem - popielniczką, stolika z wzmacniaczem i gitarą oraz podestów, które aktorzy w każdej scenie rozsuwali, czyniąc z nich w zależności od potrzeby: ławki, okna, przystanek lub tramwaj. Nic więcej na scenie nie było potrzebne, a każdy dodatkowy element zawsze sprawia wrażenie niepotrzebnego zaśmiecania przestrzeni. W bardziej surowej scenerii łatwiej jest podkreślić każdy mocny akcent całego spektaklu, a widz nie musi zastanawiać się, co jeszcze jest na scenie i po co się tam znalazło?
Tego dnia ten kawałek podłogi jakim jest scena Ośrodka Teatralnego Maski w domu studenckim „Hanka" bez wątpienia ich. Cieszy to tym bardziej w szerszej perspektywie, nie tylko akademickiej. W Poznaniu, uchodzącym przecież za zagłębie teatru alternatywnego, widać jak teatr ten co raz bardziej obrasta w brodę i na razie nie widać sygnałów do tego, aby wielkopolska scena miała wzbogacić się o jakieś trwałe, zasilone przez młodych ludzi zespoły. Myślę, że Teatr Granda UAM bardzo dobrze tę lukę wypełnia, a jeśli utrzyma poziom, jaki zaprezentował w „Pętli", to nie tylko ten kawałek podłogi w „Maskach" będzie ich. Ich może być kawałek Poznania. Myślę, że warto ten spektakl pokazywać dalej w innych miastach oraz na uniwersytetach poza Polską, bo dzisiaj teatr akademicki to rzadkość, a tak dobry teatr akademicki, to coś, czym UAM zdecydowanie powinien się pochwalić. Kiedy przypomniałem sobie dzięki „Pętli", jak zdolna jest nasza uniwersytecka młodzież, to ucieszyłem się na ten kolejny październik i na to, że będę mógł się znowu z nią spotkać i za to bardzo dziękuję.
Reżyseria i scenariusz: zespół Teatru Granda UAM.
Obsada: Sandra Bujak, Jędrzej Jezierski, Anna Kaufmann, Witold Kobyłka, Jeoman Okonkwo, Mateusz Roza, Filip Stefanowicz.
Teksty: "Pętla" Emilia Zielnik, Krystian Kujawa;
"Sztuczka z kapeluszem" Etgar Keret;
"Tępa Blondyna" Agnieszka Osiecka;
"Polepiony" Fisz.
Kostiumy: Klaudia Zielińska.
Scenografia: Agnieszka Barańska, Marcel Nieto-Głowacki.
Muzyka: Sandra Bujak, Jeoman Okonkwo, Jędrzej Siarkowski.
Opieka artystyczna: dr Magdalena Grenda.