III Festiwalu Monodramu w Gdańsku.

Relacja z "Monobloku"

Tegoroczny III Festiwal Monodramu „Monoblok” rozpoczął się od słabej, w moim przekonaniu, sztuki „Ślub, czyli ja sam” Romualda Krężela, który ostatecznie otrzymał Nagrodę Dyrektora Gdańskiego Archipelagu Kultury za twórcze poszukiwanie języka monodramu.

W ulotce na temat tego monodramu możemy przeczytać, że reżyser (jednocześnie aktor i scenograf) postanawia zbadać, czy dwa nośniki artystycznej treści (gra aktorska i taniec) mogą się spotkać i nierozerwalnie połączyć. Odpowiedzi na pytanie nie uzyskamy jednak – Krężel wychodzi bowiem z błędnego przekonania – mianowicie takiego, że potrafi tańczyć. Ruch sceniczny wydaje się nieprzygotowany, niedopracowany, irytujący. Spektakl odbywa się w kontrastowej scenografii wyraźnie podzielonej na czerń i biel. Aktor przez pierwsze 5-10 minut biega w kółko po sali w samych majtkach. Nagości aktora nie potrafię niczym uzasadnić. Potem zdejmuje majtki i wchodzi do wanny, by po 3 minutach z niej wyjść. Opowiada historię poskładaną ze strzępków – wiadomości SMS. Jest to rozmowa między gronem osób związanych ze światkiem artystycznym, chodzących do Krytyki Politycznej, starającej się o dofinansowania na spektakle. Historia kończy się dramatycznie – Romkowi, który jest w centrum tej historii umiera ktoś bliski – Krzyś. Aktor płacze i wygina w bardzo bolesny sposób (także dla widowni) swoje ciało. Potem wykonuje (długą) serię podskoków, które początkowo śmieszą, a potem już tylko męczą i nudzą. Dyszy głośno, napina i wypręża swoje ciało, męczy siebie, a przy okazji, niestety, także widza. Jego ruchy wydają się bez celu, bez sensu czy przesłania.

Długie sekwencje powtarzanych ruchów być może są świadomym zabiegiem, by wprowadzić widownię w dyskomfort. Bohater „Ślubu" zastanawia się nad własnym zdrowiem psychicznym, nad realnością świata, w którym się znajduje. Mówi, że choć może sam nie jest szalony, to ludzie zmuszają go do popełniania czynów szalonych – być może w tym kontekście mogłaby być to ciekawa refleksja na temat samego aktorstwa, niestety nie zgłębiona i nie pociągnięta dalej – a szkoda. W tle szaleńczego pląsu Krężela pojawia się w pewnym momencie video z samospalenia Ryszarda Siwca, żołnierza AK, o którego czynie milczano 20 lat. Słychać fragment pozostawionego przez niego testamentu z 1968 roku: „Ludzie, w których może jeszcze tkwi iskierka ludzkości, uczuć ludzkich, opamiętajcie się! Usłyszcie mój krzyk, krzyk szarego, zwyczajnego człowieka, syna narodu, który własną i cudzą wolność ukochał ponad wszystko, ponad własne życie, opamiętajcie się! Jeszcze nie jest za późno!" Jest to jeden z najlepszych momentów w całej sztuce.

Niestety, Krężel cały czas wykonuje swoje dziwne podskoki, zdaje się, że chce wprowadzić siebie i widownię w rodzaj transu. Aktor „grozi" widowni: mogę w każdym momencie się zbudzić i was unicestwić. Na końcu przywdziewa garnitur, w którym wygląda bardzo niechlujnie. Mówi fragment ze „Ślubu" Gombrowicza: „Nie wierzę ani w Boga, ani w Rozum! Dość już tych Bogów! Dajcie mi człowieka! Niech będzie, jak ja, mętny, niedojrzały Nieukończony, ciemny i niejasny" – tylko dobry tekst ratuje końcówkę spektaklu, a dzięki dobremu tekstowi – elementy: biała wanna na czarnym tle, garnitur z koszulą, składają się w całość.

Po tym monodramie Marek Brand, szef Teatru w Blokowisku oficjalnie otworzył festiwal. Przedstawił jury w składzie: Dorota Lulka (aktorka Teatru Miejskiego w Gdyni), Ewelina Marciniak (reżyserka teatralna) i Grzegorz Piotrowski (muzykolog, wykładowca UG).

W Plamie odbył się następnie najlepszy, moim zdaniem, monodram pierwszego dnia festiwalu, z rewelacyjną rolą słusznie nagrodzonej Nagrodą Prezydenta Miasta Gdańska za kreację aktorską Justyną Kulczycką. Sztuka na podstawie dramatu Raymonda Cousse „Dziecinady. Opowieść trupa" w wykonaniu aktorki to koszmar senny, który śni chłopiec w marynarskim ubranku, z misiem w ręku. Chłopiec boi się śmierci, lecz jego blada twarz sugeruje, że on sam już do świata żywych nie należy. Być może to martwemu chłopcu śni się życie.

Kulczycka doskonale odegrała zachowanie przebudzonego nagle dziecka i choć początkowo mogłoby się wydawać dość groteskowa próba odegrania małego chłopca przez dojrzałą kobietę – ekspresyjna gra wciąga, zaczynamy wierzyć w przeistoczenie aktorki w postać. Chłopiec szybko i nieskładnie mówi, gubi litery, słowa. Za scenografię do spektaklu posłużyła skrzynia, pełniąca różne role (łóżko, trumna), a także dwa tajemnicze płaszcze wiszące na czerwonych pętlach jak wisielcy – niby widmo rodzicielskiej surowości czy też obrazujące dziecięcą obsesję śmierci. Bohater ma obsesję na punkcie rzeźnika, a także pomocnika rzeźnika, który uprawia seks z siostrą Marcela – najlepszego przyjaciela. Bohater podgląda siostrę Marcela przez dziurkę od klucza, opisując to, co się dzieje z perspektywy dziecka (mowa jest np. o futerkowym zwierzu, którego głaszcze pomocnik rzeźnika). Wspaniale została oddana perspektywa kogoś, kto nic nie rozumie, ale kogo wszytko bardzo fascynuje. Pojawiają się elementy erotyczne – bohater wraz z Marcelem bierze udział w zabawach erotycznych z innymi chłopcami. Jednak jest tak niewinny, że nie rozumie, dlaczego nauczyciel gniewa się, gdy się o tym dowiaduje. Nauczyciel uosabia francuską, surową metodę wychowawczą. Głównym celem każdego z chłopców w klasie jest wyjść na ludzi i służyć Republice. Chłopcy przysięgają służyć, choć sami nie wiedzą, czym ona jest. Bohater pyta księdza, co to jest raj, czy wszystkie stworzenia mają duszę, zadaje uniwersalne pytania.

W spektaklu na podstawie powieści Wieniedikta Jerofiejewa pt.: "Moskwa - Pietuszki", którego premiera odbyła się 14 października na scenie teatru Off de BICZ, najważniejszy jest aktor. Radosław Ciecholewski, który ma w sobie coś z melancholii Chaplina czy Keatona, wycięty jest jakby z innej epoki. Towarzyszy mu na scenie jedynie dobry, rosyjski tekst. Andrzej Stasiuk powiedział, że rosyjskie teksty są tak dobre, bo tam horyzont jest szeroki i daleki, jest przestrzeń, która przekłada się na przestrzeń intelektualną w utworach. Niestety nie znajduję tej przestrzeni ani nic wspólnego z intelektem (może jedynie przeintelektualizowanie) w tekstach młodych ludzi, których wystawia ostatnio Teatr Wybrzeże czy Teatr Miejski w Gdyni. To odwrócenie porządku zmusza naturalnie do głębszej refleksji nad teatrem w ogóle, bo trzeba wracać do tych podstawowych pytań. Czytaj więcej.

„Traktat o łuskaniu fasoli" to kolejny słaby monodram tego dnia, chciaż Jerzy Litwin jest z pewnością posiadaczem aktorskiego głosu i fizjonomii. Niestety, słabe punkty monodramu przytłoczyły te niewątpliwe atuty. Słabości monodramu są dwie: niedopracowane aktorstwo i kiepski wybór tekstu. Aktor parokrotnie zapomniał lub mylił tekst, podczas rozmowy ze swoim niewidzialnym gościem nie skupia wzroku na jednej wysokości, tak jakby patrzył w oczy swemu rozmówcy. Kiepski jest też pomysł na wprowadzenie do sztuki dwóch niewidzialnych psów i wspomnianego wyżej niewidocznego gościa. Wydaje mi się to pójściem na łatwiznę. Monodram ma nieznośnie senne tempo, potęgowane także przez nieprzystająco patetycznie mówiony tekst. Widzimy, jak główny bohater wraca do domu, powoli się po nim krząta, słyszymy jazzową muzykę, on podnosi walizkę, w której prawdopodobnie jest saksofon. Jednak przerywa mu pojawienie się gościa. Następuje kuriozalna scena – bohater gestem wskazuje niewidzialnemu stołek, zwraca się do niego, prowadzi z nim rozmowę, pokazuje mu swoje dwa niewidzialne psy. Nie jestem pewna, czy to pomysł na zrobienie z dialogu monodramu na siłę, czy bohater po prostu postradał zmysły. Główny bohater rozmawia więc przez całą sztukę z niewidzialnym człowiekiem, jednak to, co i jak mówi, wskazuje, że równie dobrze mógłby gadać sam do siebie. Niby treść jest wzruszająca (chłopiec, wojna, zauroczenie młodą sanitariuszką) – jednak dezynwoltura mówiącego szybko zmienia współczucie i empatię w zwyczajną irytację. Historia zupełnie nie wciąga, po głębszym zastanowieniu przychodzi refleksja: przychodzi facet kupić fasolę, a tu mu jakiś wariat wykłada historię swego życia i pseudofilozoficzny traktat o jarzynach.

Stylistyka mieszana, czyli odsłona dnia drugiego

Katarzyna Wysocka

Drugiego dnia Festiwalu pokazano 4 konkursowe monodramy. Tak jak w zeszłym roku najważniejsza okazała się interpretacyjna pomysłowość tekstowa spektakli, tak w tym roku, dnia drugiego, uwagę przyciągała koncepcja scenograficzna i kostiumowa. Najwięcej trudu w zbudowanie scenicznej dekoracji, z niezwykłą dbałością o detale, włożyła Joanna Stelmaszczuk-Troc, aktorka, scenografka i adaptatorka sceniczna monodramu „Ja j u poli verboju rosła". Pokazała widzowi wiejską izbę w białoruskiej chacie, z oryginalnymi elementami: jak posagowa skrzynia z ręcznie wykonanymi bieżnikami, chustami, zapaskami, drewnianą zastawą stołową, ba, nawet ścięty warkocz był w skrzyni. Uwagę przyciągały oryginale przyśpiewki i pieśni białoruskie, które wykonywała Stelmaszczuk. Spektakl tłumaczono na język polski z białoruskiej gwary z Podlasia. Historia matki wspominającej dzieje poczęcia dwóch córek, nieco zawiła właśnie poprzez spoglądanie na tłumaczenie, miała wyraźną ekspresję dramaturgiczną. Mnie jednak nie przekonała. Wielki szacunek należy się jednak Joannie Stelmaszczuk-Troc za wysiłek inscenizacyjny, tym bardziej, że był to jedyny spektakl podczas 3 edycji „Monobloku" przygotowany z pieczołowitością teatru repertuarowego i etnologa również. Szerzej o działalności aktorki i jej udziału w zachowaniu tradycji białoruskiej na ziemiach polskich, przeczytać można tutaj.

„Na kuchennych schodach" w adaptacji i wykonaniu Dariusza Sosińskiego to bardzo poprawny spektakl, klasycznie podany, z przyjemną, acz typową dekoracją. Z dbałością umowną (bo skarpetki i spinki do koszuli z zupełnie innej bajki) elegancki urzędnik ministerstwa opowiadał o swych skłonnościach nader wynaturzonych do prostych i topornych służących wiejskich. Walka z konwencją, stereotypami, przyzwyczajeniami i wyobrażeniami, mentalność mieszczańska w zetknięciu z oczywistym pożądaniem wobec tego, co brudne, głupie, choć o wielkiej sile, no i palic Gombrowiczowski (nawet „marchewka") to składowe tego spektaklu na podstawie wczesnego opowiadania autora „Ferdydurki". Gombrowicz dla wygodnego widza, podany przystępnie i na słodko, lekko kwaśno.

Reżyser kolejnego spektaklu, Tomasz Piasecki, miał ułatwione zadanie. Na scenie jeden aktor wcielający się w aktora, do tekstu innego... aktora, dziennikarza i kabareciarza, Tomasza Jachimka (grał jako junior w klubie Bałtyk Gdynia). One man show o tym, że show ma trwać wiecznie, że sława pięknie rozczarowuje, kiedy nie ma się pracy i przyjaciół. O złudnych marzeniach przeciętnego aktora, choć wybranego i namaszczonego przez lata dzięki jednej roli Cyrano de Bergeraca, o tym, że próżność przegrywa z koncepcją pracy zarobkowej, w tym przypadku – napadów na kantory. Cóż, niby banalna historia, przewidywalna, niekiedy zbyt dokładnie opowiedziana, podobna do wielu innych, jednak zdecydowanie wyróżniała się spośród monolitu „klasyki" „Monobloku". Jerzy Pal wcielał się „elastycznie" w rolę, mówił, szeptał, śpiewał, jednak nie stworzył kreacji. Być może zbyt rozwlekły tekst nie pomógł jego postaci.

Grand Prix Festiwalu otrzymał Brazylijczyk, Andre de la Cruz za reżyserię spektaklu „Mariana" w wykonaniu Ewy Ampulskiej. Ostatni pokaz monodramu rzeczywiście różnił się od pozostałych przede wszystkim wysmakowaną stylistyką. Spektakl mieścił się w konwencji teatru tańca, estetyzującego, którego wypełnieniem (przepełnieniem) są słowa, a dopełnieniem gra świateł, muzyka, kolory. Koncepcja scenograficzna zasadzała się na prostocie figury geometrycznej, w środku której znajdowała się uwięziona bohaterka. Towarzyszem jej odizolowania był niewielki ołtarzyk, zbudowany z kolorowej tkaniny, przypominający ludowe rękodzieło dewocjonaliów rodem z Ameryki Południowej. Kostium tytułowej Mariany łączył wygodę z lekkością i delikatnością postaci, jaką odgrywała Ampulska. Zastrzeżenie może budzić nadmiernie obudowanie słowem, choć to słowo było kwintesencją miłości, nie czyn, nie kochanek, tylko werbalne komunikaty, zamknięte w formie listów. Pod koniec spektaklu widz był wyraźnie znudzony czy nawet zniecierpliwiony zalewem słów.

Reżyser bawił się konwencją. Teatr tańca, studium przypadku, przypowieść filozoficzna, romans i łamanie konwencji, wyjście z roli, złamanie schematu sceniczności – tyle można wyłowić z ponad godzinnego spektaklu o idei miłości. To idea, nie idealna miłość, ponieważ Mariana cierpi katusze, uwięziona w klasztorze, gdzie próbuje „zabić" miłość do kochanka. Nie może się zdecydować, czy lepiej, aby się zabiła dosłownie, by w końcu ukochany zwrócił na nią uwagę, czy ma go porzucić deklaratywnie, a może ukorzyć się ostatecznie i trwać u jego boku, przyglądając się innym kochankom. Modlitwą stają się oklepane formułki, ale również rozgoryczenie i bolesna nadzieja, że może jednak...

Tegoroczny „Monoblok" po raz kolejny był interesującym spotkaniem z dramatem pisanym na jednego aktora. Nie było wielkich kreacji ani frekwencji na widowni, ale pokazano porządny warsztat aktorski. W czasach, kiedy teatry zawodowe muszą liczyć każdy grosz, co wiąże się również ze zwolnieniami, teatr jednego aktora może rozkwitnąć. Liczymy, że wiosna monodramu zwiastować będzie również wiosnę formalną w spektaklach, odwagę, przekroczenie, próbę dyskusji o roli teatru współcześnie, o misji aktora w kształtowaniu kultury.

Grand Prix Festiwalu - Nagrodę Marszałka Województwa Pomorskiego w wys. 3.000 zł otrzymał Andre de la Cruz za reżyserię spektaklu "Mariana"

Nagrodę Prezydenta Miasta Gdańska w wys. 3.000 zł za najlepszą kreację aktorską festiwalu otrzymała Justyna Kulczycka za kreację aktorską w spektaklu "Dziecinady"

Nagrodę Dyrektora Gdańskiego Archipelagu Kultury w wys. 1000 zł otrzymał Romuald Krężel za twórcze poszukiwania języka monodramu

III Festiwal Monodramu „Monoblok", Teatr w Blokowisku Plama GAK, 9-10.11.2012 r.

Katarzyna Gajewska , Katarzyna Wysocka
Port Kultury
16 listopada 2012

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...