Imaginacja o życiu

"Lalka" - reż. Wojciech Kościelniak - Teatr Muzyczny w Gdyni

Wielka skrzynia, z której wygrzebuje się lalka. Swym mechanicznym krokiem zmierza na środek proscenium i spogląda w górę, gdzie po drabinie wspina się Izabela Łęcka. Od początku niedostępna, niedościgniona, ponad rzeczywistość. W sklepowym składzie budzą się pozostałe lalki, wychodzą ze swoich skrzyń. Rozpoczyna się gra i pogoń Wokulskiego za niemożliwym.

Po raz pierwszy adaptacji Lalki Bolesława Prusa na polskiej scenie podjął się Bronisław Dąbrowski w Teatrze Narodowym w 1952 roku, a ostatnio (dwa lata temu) we wrocławskim Teatrze Polskim - Wiktor Rubin (w rolach głównych pojawiła się Kinga Preis i Bartosz Porczyk). Doskonałość tekstu Prusa, jego uniwersalność i niezwykła precyzja w kreśleniu poszczególnych bohaterów nie podlegają dyskusji. Powieść nadal zadaje wielkie pytania, równie ważne i aktualne jak w czasach swojego powstania1. A mimo to doczekała się tylko niespełna 10 teatralnych realizacji i dwóch adaptacji filmowych. Nigdy nie trafiła na scenę niedramatyczną, aż do czasu premiery w Teatrze Muzycznym w Gdyni, gdzie Wojciech Kościelniak zaoferował widzom pochód lalek w konwencji teatru muzycznego.

Kościelniak przeniósł Lalkę w dość umowną przestrzeń, rezygnując z wiernego odtworzenia Warszawy, jej ulic, parków i arystokratycznych wnętrz. Proscenium po dwóch stronach zdobią skrzynie i elementy wyposażenia sklepu, kasa oraz pułki z porcelaną i zegarkami. Tę część oddziela od sceny stale opuszczona kurtyna z tiulu, w której znajdują się dwie drewniane ościeżnice. Tiul zaciera ostrość widzenia, pozostawiając publiczność z czymś na kształt sennego wspomnienia. A może dopiero wszyscy zaczynają swój sen? Tiul spełnia również funkcję ekranu, na którym pojawiają się wizualizacje. Ta nadużywana we współczesnym teatrze forma "zajęcia" uwagi widza tym razem została wykonana z precyzją i kunsztem. Trójwymiarowe wizualizacje spełniają rolę scenografii (pryskająca po wrzuceniu do rzeki kamyka woda), ale chwilami są i rekwizytem (wlatująca do kapelusza sztabka metalu).

To, co najistotniejsze w scenografii Damiana Styrny, to trzy wielkie bele, które zajmują centralne miejsce dużej sceny obrotowej. Każda z nich pnie się w górę, łączy ze sobą, a jedna z nich zmierza dalej. Ten minimalistyczny element scenografii umownie określa przestrzeń sklepowego składu, kościelnych naw itd. Trudno nie uciec jednak od głębszej wymowy - to symboliczna ilustracja drogi Wokulskiego. Szybka ścieżka kariery wpisana w najprostszą belkę, kolejna o nieregularnych kształtach to napotykane przez Stacha życiowe zawirowania. Najważniejsza, trzecia - oparta o kilka stopni - ilustruje kolejne etapy wspinaczki na coraz wyższy poziom, ale kryje też w sobie widmo tragedii. Brak kolejnego stopnia prowadzącego do celu zwiastuje upadek. Wokulski może przecież zawrócić, a jednak

Wojciech Kościelniak wiernie przeniósł tekst Prusa na scenę. Zrezygnował co prawda z kilku fragmentów, nie dotknął wątku Ochockiego, kamienicy i studentów, a "Pamiętnik starego subiekta" wykorzystał w sposób szczątkowy. Ten kosmetyczny zabieg pozwolił jednak na sprawne zilustrowanie powieści. Tekst jest najważniejszy, ale w odczytaniu Kościelniaka ilustrowanie Prusa "schodzi" na drugi plan. Reżyser nie skupił się na romantyczno-pozytywistycznym konflikcie wartości i rozbudowanej politycznej panoramie dziejów. Postawił na wartości uniwersalne, portret człowieka, społeczeństwa i relacje międzyludzkie.

Dwa tak odległe światy, ten Prusa i ten dzisiejszy, łączy wiele, aż strach pomyśleć, jak wiele. "Wokulski to nieuleczony marzyciel, który posuwa się do ruiny tak jak wy wszyscy i cały wasz system"2. Te same ludzkie przywary, degrengolada i miałkość wyższych sfer, a do tego ta niekończąca się wić powiązań, w której zasobność portfela pozwala ciągnąć bez ograniczeń za kolejne sznurki. Gdy ciotka Karolowa informuje Izabelę Łęcką o tym, że ktoś wykupił ich srebra, na scenę spuszczonych zostaje kilkanaście grubych lin. W rzędzie po prawej stronie stoją muskularni półnadzy mężczyźni, a "Bella" śpiewa o pożądaniu. Jak każda kobieta potrafi sterować mężczyzną tak, aby w jej towarzystwie stał się odpowiednio ułożoną lalką. A w Lalce sterowani są wszyscy, często za pomocą bardzo cienkiej liny.

Łęcka Kościelniaka nie jest jednak bezwzględną, zimną i pozbawioną serca kobietą. Chociaż wprowadzenie podwójnej obsady w tej roli sprawia, że jesteśmy świadkami znacząco różniących się kreacji. W pierwszej z nich w Izabelę wciela się Renia Gosławska. Jej interpretacja jest zaskakująca, ale i przekonująco, z powodzeniem zagrana. Posągowa, wręcz porcelanowa, rzadko okazuje emocje. Jak przystało na arystokratkę, nawet zubożałą, jest pełna blasku i elegancji. W pierwszym odśpiewanym songu kryje się tajemnica postaci. Ogromne pożądanie do mężczyzn, ale przede wszystkim poczucie zagrożenia wynikające z posiadanego statutu społecznego. Dobre urodzenie staje się dla niej balastem. Łęcka czuje się osaczona: "nawet nie domyślałam się, jak głęboka jest przepaść, w którą spadamy, póki nie zobaczyłam takiego dna. Z salonów do sklepu" i nie obce jej zagubienie: "jestem boginią czy nimfą uwięzioną w formie cielesnej?"

Zupełnie inne oblicze Łęckiej w drugiej obsadzie prezentuje Darina Gapicz. Prostsza konstrukcja jej roli pozbawia Izabelę tajemnicy i skomplikowanego wnętrza. To kobieta świadoma swej pozycji i siły, idąca do przodu, również po gruzach. Nieschodzący z twarzy uśmiech podkreśla jej wyrachowanie. Gapicz ustroiła postać w manieryczny śpiew, pozbawiony musicalowego sznytu (co można upatrywać za ciekawostkę), ale jednak zbyt bliski operetce, czy wręcz operze, z której aktorka się wywodzi. Sceny z jej udziałem obniżają napięcie i dramatyzm, brak jej magnetyzmu, który posiada kreacja Gosławskiej. Dodatkowo trudno nie zauważyć, że nadal zmaga się z językowymi niedociągnięciami, które są konsekwencją jej wschodniego pochodzenia.

Trudne zadanie miał Rafał Ostrowski, czyli Stach Wokulski. Spektakl z dwiema tak różnymi Izabelami wymaga od niego pewnej elastyczności. Ale na szczęście jego rola nie traci przez to na wartości. Droga Wokulskiego na wyżyny zaznaczona została ciągłym wychodzeniem na scenę z piwnicy i dalszą wędrówką w górę po drabinie. Pod koniec pierwszego rozdziału jest jeszcze pełen niepewności i strachu przed nieznanym. Później wchodzi szybko i zdecydowanie. Szczególnie gdy podąża za Łęcką, która po intratnym kontrakcie biznesowym ukazuje mu się pod postacią anioła. Pieniądz zawsze wnosi go na wyższy poziom szybciej i bezboleśnie. Chwilę zwątpienia budzi w nim dopiero kontakt z profesorem Geistem, który zestawia rzeczywistość z zaślepiającym Stacha zauroczeniem. "Jeszcze nie ukończyłeś swoich rachunków ze światem Przyjdziesz tu, kiedy ci już nic nie zostanie z dawnych złudzeń" - mówi do Wokulskiego naukowiec. To moment zawahania, kiedy kolejny krok w górę przychodzi mu z trudem. Jednak myśl o dążeniu do celu zwycięża.

Kim jest Wokulski u Kościelniaka? Na pewno świadomym biznesmenem, jak nazwalibyśmy dzisiaj sprawnego kupca posiadającego własne sklepy. Jest też prawdziwym mężczyzną, którego zauroczenie sprowadza na manowce. Nie liczy się nic poza zyskiem. Pozbawiony zdrowego rozsądku, bezgranicznie dąży do sukcesu. Zwalnia swojego pracownika Mraczewskiego, chociaż Rzecki chwali jego umiejętności kontaktu z klientem, i nie boi się podejmować ryzykownych decyzji finansowych. Wchodzi w świat, który jest mu obcy i do końca pozostaje wobec niego wrogi. Jest też próżny, schlebiają mu umizgi wyżej postawionych państwa, bo wabi go pełny fałszu świat wyższych sfer. Trudno się jednak temu dziwić, skoro to kolejny stopień przybliżający go do Łęckiej.

Spotkania tych dwojga to ciągła gra, ścieranie się dwóch światów i rozwijających się uczuć. Gdy pierwszy raz widzą się w sklepie, przykurcze i mechaniczny lalkowy krok Rafała Ostrowskiego nie pozostawia ją żadnych wątpliwości. Jego Wokulski pożąda kobiety i nie jest w stanie kontrolować swoich reakcji w jej towarzystwie. Łęcka przechadza się tymczasem po sklepie nonszalancko, pokazuje swoją moc, rozpala sklepowe lampy. Niejako na dowód, że też ma jakieś uczucia, jest pełna emocji. Towarzyszy jednak tej parze ciągły strach o przekroczenie kolejnych granic. Podobnie jest podczas wyścigów, Wokulski wręcza Izabeli odpowiednią sumę za klacz, ale oboje bardziej zainteresowani są kontaktem cielesnym niż zlepkiem banknotów. Łęcka z nerwowym trikiem wyciąga rękę w stronę Wokulskiego, odbiera pieniądze jakby z przymusu. No i ostatnie spotkanie tych dwojga, kiedy to Wokulski opuszcza pociąg pełny wściekłości i pogardy dla jej osoby. "Niekiedy duch ludzki rozdziera się i walczy z samym sobą". Stanisław zatrzymuje się i łapie spojrzenie Łęckiej, oboje czują, że to ich ostatnie spotkanie. Wszystko zaprzepaszczone. Izabela zastyga w bezruchu. Wokulski po wbijającym w fotel, pełnym dramatyzmu i emocjonalnego napięcia songu Trzy kwadranse (najmocniejszy punkt kreacji Ostrowskiego) wchodzi po raz ostatni po drabinie do góry. Wchodzi i schodzi, zatrzymuje się w połowie drogi. Został sam, w pułapce swojej głupoty i bezmyślności. Prorocze stały się słowa: "sprawiedliwym jest to, że silni mnożą się i rosną, a słabi giną"

Na przekór sobie nie korzysta z rad i przyjaźni najbardziej oddanej mu osoby. Rzecki to postać tragiczna, pomimo pozornej życiowej mądrości - kończy podobnie jak Wokulski. Zbigniew Sikora trzyma swojego bohatera trochę na uwięzi, to stonowana i uboga w środki kreacja. Uważny obserwator i narrator zarazem, korzystający, chciałoby się powiedzieć na przekór, z lupy. To ona ze zdwojoną siłą pozwala bacznie obserwować świat i poczynania kompana. Do czasu, gdy i Rzecki staje się ofiarą swojej naiwności. Sięga po lupę, już w skrzyni, i po raz ostatni spogląda na świat, który odstawił go na strych, niczym niesprzedany, lekko przykurzony towar. Świat go zaskoczył i rozczarował. Przejmująco brzmi wypowiedziany przez Sikorę monolog, "czy ja to wszystko istotnie widziałem, czy mi się tylko śniło?": pyta na koniec.

Na uwięzi jest każdy bohater Lalki. Zdawałoby się, że wszyscy umiejętnie pociągają za sznurki, a ostatecznie sami są do nich podpięci. Nie słowem, lecz ruchem opisał to Kościelniak. Znakomite wypełnienie drugim planem całej sceny, nie małych zresztą rozmiarów, w gdyńskim teatrze oraz niebanalny ruch to dwa klucze do sukcesu. Beata Owczarek i Janusz Skubaczkowski stworzyli prostą, acz bardzo efektowną choreografię. Daleką od klasycznego musicalu i tego, co na co dzień obserwujemy w gdyńskim teatrze. Wykorzystują każdy skrawek sceny, dbają o najmniejszy detal, gest czy grymas. Doskonałym na to przykładem jest wizyta Wokulskiego w kościele. Na proscenium tańczą trzy tancerki (żebraczki), na pierwszym planie za tiulem rozgrywa się meritum pomiędzy Stachem, Izabelą i Karolową, na kolejnych planach wdzięcząca się kobieta lekkich obyczajów, grupa modlących się na klęcznikach, zakonnice przechadzające się w mod­litewnej pozie, na ostatnim planie czołgający się żebracy. Horyzontalny plan przecinają po dwóch stronach sceny chadzający w kierunku widowni dwie zakonnice oraz kościelny z kadzielnicą.

Ruch, kostium i charakteryzacja określają poszczególne postaci. Każdy staje się lalką, która porusza się w swoim indywidualnym świecie. Najbardziej porcelanowa jest ta Alicji Piotrowskiej, niepozornej Florentyny. Jest wycofana, tajemnicza, ale charyzmatyczna i gdzieś ponad całą towarzyską grę. Tomasz Łęcki w wykonaniu Andrzeja Śledzia to słabeusz, karierowicz, który dla pieniędzy, dobrych znajomości i utrzymania się na salonach zrobi wszystko. Jego gibkość, taneczny, chwilami łamany krok i liczne upadki ilustrują wątły charakter. Staje się sługą i jak pies liże buty swojego pana - Stacha Wokulskiego. Zabawna to postać, ponad wszystko tragiczna. Równie podobny jest Tomasz Gregor, który stworzył postać barona Krzeszowskiego. Blisko mu do wcześniejszej roli sędziego z Chicago. Podobieństwo jednak szybko mija, biorąc pod uwagę rozmiar tej kreacji i zabawne frazesy włożone w usta barona. Trudno nie zauważyć, że i on słania się przed Wokulskim, bo w jego towarzystwie wszyscy stają się lalkami i zapominają o swojej pozycji.

Bardzo umiejętnie steruje swoimi lalkami-aktorami Wojciech Kościelniak. Zespół Muzycznego w jego rękach stał się gotową do modelowania masą. Zwracają uwagę nie tylko główne kreacje, ale i dalszy plan. Czym byłby pojedynek Krzeszowskiego z Wokulskim bez zabawnie kaleczącego polską mowę hrabiego Anglika (Paweł Bernaciak)? Perełką jest kreacja Agnieszki Kaczor, jej baronowa Krzeszowska to wypisz wymaluj bohaterka mrocznych filmów Tima Burtona. Ekscentryczna i bliska szaleństwa, w utrzymanej w konwencji kina grozy scenie licytacji, wspina się na wyżyny aktorskich możliwości. Kolorytu całości dodaje arystokracja, szczególnie w scenie wizyty u Karolowej i w zasławskim lesie, oraz zabawne, głoszące życiowe mądrości dwie (wbrew literackiemu pierwowzorowi) stepujące panie Meliton (Aleksandra Meller oraz Magdalena Smuk). Na moment pałeczkę od reżysera przejmuje Bies, w tej oraz kilku innych epizodach Krzysztof Żabka. To on staje się przewodnikiem po skomplikowanym świecie niejednej lalki, chwilami sam pociąga za odpowiednie sznurki. Jest też znakomitym fryzjerem, śpiewakiem Rossim i kelnerem. Takich epizodów jest w Lalce mnóstwo. To wręcz aktorsko wysmakowane etiudy, którym bliżej do teatru dramatycznego niż musicalu. Mało który reżyser gatunku na tyle uważnie potrafi zatrzymać się nad rolą.

Chociaż nie obyło się tu bez potknięć. Największym jest wspomniana już "druga Łęcka", ale i nie bez znaczenia pozostaje spadek tempa w drugim akcie i chwilowe wyczerpanie zaproponowanej konwencji. Konkretna forma narzuca aktorom nie tylko wykreowanie własnej, nierzadko mocno przerysowanej postaci, ale i utrzymanie jej w ryzach przez trzy godziny spektaklu. Okazuje się to szczególnie trudne dla tancerzy i adeptów, ich role w pewien sposób obdarte zostały z wnętrza. Jak na dłoni widać to w scenach rozgrywanych w Paryżu, gdzie słabym punktem jest wizyta interesantów w apartamencie Wokulskiego, broni się tu jedynie piękna, stylizowana na japońską lalkę Marta Smuk. Nie najlepiej wypada też scena lotu balonem, w której Wokulski unosi się nad ziemią, a grupa tancerek i aktorek wykonuje song Wokulski to głupiec. Zabrakło pazura, erotyzmu i umiejętności wokalnych.

Bez wątpienia wielkim sukcesem tego przedstawienia jest warstwa muzyczna. Piotr Dziubek skomponował arcyciekawą muzyką, która nijak kojarzy się z dziewiętnastowieczną powieścią. Unosi się ponad świat Prusa, ale mimo wszystko współgra z plastyczną i ruchową warstwą spektaklu. Muzyka Dziubka przenosi nas w lata dwudzieste ubiegłego wieku i - co ciekawe - równie blisko jej do amerykańskich rozkochanych w jazzie stanów USA, co i polskiej stolicy. Jazz w różnych barwach, zarówno z nowoorleańskim, jak i dixielandowym zacięciem. Dominuje akordeon, który po raz drugi, po wrocławskiej realizacji Idioty, ma decydujący głos. Dynamiczny i drapieżny charakter muzyki przełamuje między innymi lamentacyjny, przeszywający numer Marii Podziękowanie, w wykonaniu Katarzyny Kurdej. Muzyka w Lalce to ilustracja akcji, część dramatycznych scen, ale również zwiastun kluczowych dla Wokulskiego zmian. Symbolicznie wybijany przez zegar z wahadłem rytm towarzyszy lub poprzedza wizytę u Karolowej oraz kontakt z biznesową i towarzyską elitą.

Symboli i metafor jest u Kościelniaka mnóstwo, to jedna z cech jego teatru. Reżyser mniej lub bardziej świadomie czerpie z wzorców kulturowych i swoich wcześniejszych dzieł, zarówno spektakli (stylistyczne podobieństwo do Opery za trzy grosze), jak i koncertów realizowanych w ramach Przegląd Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Numer Sen Izabeli nasuwa skojarzenia z Krzykiem z koncertu Galeria, a z Balem w operze łączy Lalkę choreografia. Charakteryzacja, czyli biały makijaż, stylizowany na teatr japoński, to już pozostałość po zeszłorocznej wrocławskiej gali Gra szklanych paciorków.

Kościelniak bawi się w Lalce kolorami, uwzględniając ich historycznie zakorzenioną symbolikę. Barwa zielona - podczas gdy Łęcka śpiewa o mężczyznach, osaczeniu, niepewności i strachu, czerwień - gdy Wokulski z Rzeckim mówią o długach, niebieski - na przyjazd Wokulskiego i gdy Izabela słyszy od ciotki, że świat jest u jej stóp. Fiolety pojawiają się zarówno, gdy mowa o zwycięstwie, ale też rozterkach i śmierci podczas wizyty u lekarza. Intensywna biel zdobi sceny w Zasławku, gdzie zarówno scenografia, jak i kostiumy oraz światło utrzymane są w tej samej kolorystyce.

Dopracowanie i precyzja spektaklu to już dzisiaj znak firmowy Kościelniaka. Nie są to puste formalne zabiegi, to część większej filozofii. To przekraczanie granic konwencji teatru muzycznego, co daje nową jakość nie tylko na polskim gruncie tego gatunku. Taka jest i Lalka Prusa w jego wykonaniu. To dzieło eklektyczne, łączące, zdawałoby się leżące na przeciwległych biegunach, konwencje, style i charaktery. Nadal jednak mamy do czynienia z wielką powieścią pozytywizmu, która przez część kochana i podziwiana, przez licealistów znienawidzona, u Kościelniaka staje się symboliczną historią człowieka. Człowieka naszych czasów, którego pęd za kolejnym szczeb­lem zawodowej i społecznej pozycji okupiony jest nie tylko zwątpieniem, ale i zanikiem emocjonalnego "ja", co często portafi prowadzić do upadku.

Przypisy

1. W 1884 roku Bolesław Prus napisał w odpowiedzi na zaproszenie do współpracy z petersburskim "Krajem": "wolę napisać kilka powieści z wielkich pytań naszej epoki".

2. Przytoczone w tekście cytaty pochodzą z Lalki Bolesława Prusa oraz ze spektaklu w reżyserii Wojciecha Kościelniaka, którego premiera odbyła się 27 lutego 2010 roku w Teatrze Muzycznym w Gdyni.

Piotr Sobierski
www.bliza.net
3 listopada 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia