Indianie walczą w Nowej Hucie

"Klub miłośników filmu "Misja"" - reż. Bartosz Szydłowski - Teatr Łaźnia Nowa w Krakowie

Słysząc, że Bartosz Szydłowski przenosi do teatru "Misję", filmowe arcydzieło Rolanda Joffe'a, trochę się zaniepokoiłem. Komu potrzebna jest rywalizacja z kinem?

Widziałem już tyle teatralnych katastrof, których źródłem były wspaniałe filmy, że naprawdę nie potrzebuję kolejnych dowodów na niewspółmierność tych sztuk.

Na szczęście Bartosz Szydłowski znalazł własny pomysł na "Misję". Nie ma mowy o żadnym przełamaniu estetycznym. Nowohucka "Łaźnia" wciąż pozostaje miejscem integracji skrajnych środowisk z wyraźnym zapleczem ideologiczno-edukacyjnym. Praca u podstaw.

Od pierwszych minut widzowie czują się przyszpileni. Żadnej anonimowości - planeta zero jest częścią wspólną. Publiczności, aktorów, statystów, bohaterów filmu i sztuki. Scena została owinięta maskującą siatką, zafoliowana i zabezpieczona. Umowna jest Ameryka Południowa, w której rozgrywała się akcja filmu. To Ameryka przypominająca średniej wielkości miasto w średniej wielkości państwie europejskim. Miasto zarozumiałe, licytujące się wymienianiem dawnych chwał i zasług, po mieszczańsku brzydzące się zapaszkiem gorszych dzielnic. I właśnie w takiej dzielnicy publiczność i widzowie udają Indian. Pozostając sobą, aktorami czy cywilami, wychodzą z formy, odnajdują się w obrazie filmowym zamienionym w teatralny i polityczny manifest.

W rozgrywającym się w XVIII wieku pamiętnym filmie Joffe'a według scenariusza Roberta Bolda, jezuita, ojciec Gabriel (Jeremy Irons) budował misję dla Indian Guarani, korzystając z pomocy nawróconego łowcy niewolników (Robert de Niro). Szydłowski przeciwstawił hierarchów wydziedziczonym banitom. Może nawet zbyt łatwo postawiony został znak równości pomiędzy osiemnastowiecznymi "dzikusami", a narzekającą

rencistką albo udręczoną kobietą skazaną na zesłanie w Nowej Hucie - nawet w przybliżeniu ich ucisk nie jest jednak wspólny. Z drugiej strony, kiedy z ekranów oglądamy filmową sekwencję przejazdu kardynała Altamirano rikszą (idealnie obsadzony Jan Peszek) po nowohuckich ulicach, wydaje się, że pycha władców jest niezmienna. Nie jest ważne, czy chodzi o kościelnego purpurata czy kierownika okręgowej rady zakładowej. Władza składa się z licznych trybów, dopiero na samym końcu tej drabiny chowa się tak zwany szary człowiek, Indianin bez pióropusza. Można buntować się, nawet głośno krzyczeć, ale rezultat i tak będzie niewielki. Altamirano jest wieczny. I nie musi to być wcale postać z gruntu zła. Peszek uczłowiecza przecież swojego bohatera, pozwala mu na słabość, dodaje perwersji i dowcipu - mimo to maszyna ma działać sprawnie, a altruizm wydaje się największym wykroczeniem. Silniejsi czy bogatsi zawsze wygrywają, słabsi przenoszą się do Nowej Huty.

Tego rodzaju przedsięwzięcia z pograniczu teatru i performance są zawsze ryzykowne. Trudno uchwytna granica kiedy scena staje się politycznym pamfletem albo grubymi nićmi szytym dyskursem wolnorynkowego neoliberalizmu, w "Klubie miłośników filmu MISJA" nie została przekroczona głównie dzięki bardzo dobrej scenografii oraz imponującej pracy reżysera z aktorami i amatorami (poza Peszkiem dobrze spisał się Radosław Krzyżowski w roli Rodrigo Mendozy, Grzegorz Łukawski - Cabeza, wreszcie od lat nie oglądany w teatrze Krzysztof Głuchowski).

To wprawdzie nie jest mój żywioł estetyczny, a wlokąca się w nieskończoność scena częstowania widzów sałatką przygotowaną live przez nowohuckie erynie niepotrzebnie rozbija energię przedstawienia, trudno jednak nie docenić klasy przedsięwzięcia. Chociaż sprawiedliwości nie stało się zadość, przynajmniej warknęliśmy.

Łukasz Maciejewski
Polska Gazeta Krakowska
4 lipca 2013

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia