Inny ton

premiery minionego sezonu w Teatrze Powszechnym w Radomiu

Wygląda na to, ze przygotowany na końcówkę sezonu repertuar radomskiego teatru próbuje łamać stereotyp sceny preferującej repertuar lekki i przypomnieć, ze zawarte w nazwie określenie "powszechny" zobowiązuje. Jak to przyjmą widzowie, czas pokaże.

Zaczęło się od recitalu Jagi Wrońskiej, artystki z krakowskiego kabaretu Loch Camelot, która tym razem przywiozła do Radomia pieśni wielkopostne i pasyjne. Interesujący, inny od wcześniejszych spektakli muzycznych artystki, spotkał się jednak z marnym zainteresowaniem.

Kolejną premierę - "Brata naszego Boga" Karola Wojtyły - pokazano w Międzynarodowym Dniu Teatru. Połączono ją i ze świętem miejsca, i ze świętem jubilata (reżyser Andrzej Rozhin obchodził jubileusz 50-lecia pracy artystycznej), i ze zbliżającą się beatyfikacja polskiego Papieża.

Bardzo jestem ciekawa, jakie zainteresowanie widzów- nie uczniów czy księży-wzbudzi ta inscenizacja. Dla Wojtyły był to tekst szczególny. Stanowił niejako spłatę długu wdzięczności wobec Adama Chmielowskiego, uznanego polskiego artysty. To on stał się dla młodego człowieka przykładem, jak przejść ze świata kultury w świat wiary i oddać się sprawom Boga bez reszty.

Reżyser znacznie "przykroił" trudny tekst, kładąc nacisk na jego przesłanie filozoficzno-etyczne. W efekcie powstała nowa jakość, wymagająca od widza dużego skupienia. A choć projekcje filmowe lekko rozładowują napięcie, powstało przedstawienie, jakiego dawno nie widziałam na radomskiej scenie. I nawet szczególnie mnie nie zdziwiło, ze niemała grupa widzów wymknęła się z teatru w czasie przerwy.

Szkoda, bo to nie tylko spektakl o czymś, ale też przyzwoicie zagrany. Scenograf Ryszard Melliwa uniknął scenograficznych udziwnień (wykorzystano jedynie obrotówkę, multimedialne prezentacje i postać Chrystusa pojawiającą się w szczególnych momentach). Reżyser postawił na równą grę zespołu i jednego solisty. Niezmiernie trudną rolę Adama Chmielowskiego powierzył Januszowi Łagodzińskiemu, który ją udźwignął, ale także poprowadził całość. To trudne zadanie pokazać taką duchową przemianę człowieka, więc chociaż zdarzyły się aktorowi momenty zbędnej egzaltacji (składam to na karb premierowej tremy), jestem pełna podziwu dla umiejętności tego artysty.

(...) Po premierze zaczęto świętować Międzynarodowy Dzień Teatru. Zdominował go (co było do przewidzenia) jubileusz twórcy "Brata naszego Boga". Przygotowano specjalne wydawnictwo, zjechali się licznie aktorzy (w tym kilka serialowych postaci), reżyserzy, przyjaciele, władze.

Posypały się słuszne gratulacje, które wystawiły zmęczonych grą aktorów na trudną próbę. Święto teatru przycichło skutecznie w jubileuszowym gwarze, do czego jeszcze wrócę przy podsumowaniu sezonu. Teraz chciałabym tylko odnotować, że w gronie nagrodzonych znalazły się Ela Warchoł (Radio Plus) oraz Basia Koś („Echo Dnia"), docenione (...) za popularyzowanie wiedzy o naszej scenie. Szkoda, że na dyplomach, które wręczono dziennikarkom tak uroczyście, nie raczył się podpisać żaden przedstawiciel instytucji, które ich prace dostrzegły.

Tuż po premierze "Brata naszego Boga" zaplanowano kolejną. Tym razem kabaretu. Połączenie ni z gruszki, ni z pietruszki, a że czas płynął nieubłaganie, zdecydowałam, że po solidnej dawce tekstu Wojtyły przyjemność śmiania się przesunę na bardziej stosowną datę, na wieczór primaaprilisowy. Największy kawał zrobiła aktorom aparatura, po prostu siadła. Reżyser Jarosław Rabenda tak się zdenerwował, że już do końca spektaklu łatwo dało się w powietrzu wyczuć napięcie. Generalnie więc mało śmiesznie. Być może dlatego, ze nie każdego śmieszy to samo (moją koleżankę Basię K. kabaret rozśmieszył), ale raczej dlatego, ze miejscami wiało ze sceny nudą.

Niby wszystko było w porządku: i muzyka, i teksty (Grzegorz Molenda) były przyzwoite, do gry zespołu także trudno się przyczepić, po scenie z gracją przemykały atrakcyjne i dobrze śpiewające dziewczyny (Izabela Brejtkop-Frączek i Karolina Michalik), pojawił się nowy aktor (Marek Braun), z którego może być pożytek (szczególnie w rolach charakterystycznych). I nic. Jedynie kilka damsko-męskich scenek z cyklu 6/9 (filmiki wyświetlane na ekranie) sprowokowało mój uśmiech i to mimo wciąż tych samych min Jarosława Rabendy. Zabrakło w tym kabarecie spoiwa. I choć bardzo mi się podobała wyreżyserowana przez aktora "Ostatnia noc Sokratesa", kolejne próby kabaretowe szczerze bym odradzała.

Rozczarowanie z nawiązką wynagrodziła mi premiera Jednorękiego ze Spokane Martina McDonagha. Nie jest to przedstawienie kabaretowe, ale szczerze się ubawiłam, choć z całego serca nie znoszę na scenie wulgaryzmów, a aktorzy sypali się w tekstach aż milo. Dawno już nie słyszałam tak znakomitych, wartkich dialogów. Śmiesznych, choć tak naprawdę strasznych. Właściwie mogłam to przewidzieć, bo niemałe umiejętności reżyser Katarzyny Deszcz poznałam wiek temu, kiedy na jeden z pierwszych Festiwali Gombrowiczowskich przywiozła z Londynu "Iwonę ..." w wykonaniu zespołu The Scarlet Theatre. Wówczas było równie absurdalnie i śmiesznie.

Najkrócej, żeby nie psuć zabawy kolejnym widzom, "Jednoręki. .." to opowieść o mężczyźnie, który od 27 lat szuka straconej w tragicznych okolicznościach dłoni. Akcja toczy się miedzy czwórką bohaterów: dziewczyną (klinicznym przykładem blondynki z dowcipów), Jednorękim (i jego mamusią uczestniczącą w rozmowach przez telefon), ciemnoskórym dealerem narkotyków (chłopakiem blondynki) oraz kochającym małpy hotelowym portierem z (jak mawiał Jan Kaczmarek) głęboką tęsknotą za rozumem w oczach.

Należy jeszcze dodać, ze Jednoręki, jego mamusia i portier są zaprzysięgłymi rasistami. W doborowym gronie psycholi najmądrzejszy okazuje się ... portier. Myślę, że to spora frajda dostać tego typu role. Nazwałabym je krwistymi, dającymi szanse wykazania się aktorskim warsztatem. Pomagają w tym skutecznie kostiumy, które dodatkowo charakteryzują postaci, i prościutka scenografia (Andrzej Sadowski), pozwalająca skupić się na dialogach. Wszyscy wychodzą z tej próby obronną ręką. I Karolina Michalik (Marilyn), i Wojciech Wachuda (Toby), i po - raz kolejny Janusz Łagodziński (jednoręki Carmichael). Bardzo mi się podobał Marek Braun (Mervyn), który z kamienną twarzą, z oszczędnymi gestami, choć myśli logicznie, głosi coraz bardziej absurdalne poglądy. Na długo zapamiętam opisywaną scenę zaprzyjaźniania się z gibbonem i obrazek staruszki, która w pogoni za balonikiem spada z drzewa, a potem pociesza się, oglądając. .. pornosy. Bardzo lubię taki ogląd świata i dlatego z czystym sumieniem polecam "Jednorękiego ze Spokane" wszystkim zwolennikom dobrze wygranego czystego absurdu, który choć powinien straszyć, bawi.

Na koniec uwaga pod adresem młodych aktorów. Nie wiem, gdzie odbywają się próby, ale i ci, którzy grają na scenie małej, a zwłaszcza ci grający na dużej scenie, nie czują przestrzeni. To oznacza jedno: bywają niesłyszalni. Czasem dlatego, że mówią za cicho, czasem także dlatego, że mówią niestarannie (np. zo zamiast zoo).

Krystyna Kasińska
Miesięcznik Prowincjonalny
20 sierpnia 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia