Intelektualne szyfry

Rozmowa z Olgierdem Łukaszewiczem

25 marca br. w Teatrze Polskim w Warszawie Olgierd Łukaszewicz świętował 45-lecie pracy artystycznej. Minister kultury Bogdan Zdrojewski wręczył mu Złoty Medal "Zasłużony Kulturze - Gloria Artis", a jubilat zagrał w spektaklu "Polacy". Na wywiad z tej okazji umawiamy się w sobotni, kwietniowy wieczór w siedzibie Związku Artystów Scen Polskich. To ostatnie dni Olgierda Łukaszewicza na stanowisku prezesa.

Przez dwie kadencje przyświecały mu słowa prezesa Andrzeja Łapickiego z roku 1993: "[] faktycznie przejęliśmy funkcję związków zawodowych. Wydaje mi się, że jesteśmy grupą, która może wywrzeć wpływ na zahamowanie pogarszających się warunków bytowych naszych środowisk". Dlatego początek naszego spotkania dominuje rozmowa o problemach, z jakimi będzie się musiał zmierzyć jego następca. Aktor nie wie jeszcze, że to jego czekają te wyzwania, bo dwa dni później zostaje wybrany na trzecią kadencję. Poza sprawami ZASP rozmawiamy m.in. o tym, jak Olgierd Łukaszewicz próbował przenieść Piwnicę pod Baranami do Warszawy i dlaczego wybiera się do Czech na festiwal filmów science fiction.

W Al. Ujazdowskich 45, w siedzibie ZASP i legendarnego SPATiF, spędza pan ranki i wieczory: organizuje debaty z władzami i dyrektorami teatrów, dba o status polskiego artysty oraz o edukację widzów. Jakie największe wyzwanie czeka nowego prezesa?

- Nowemu prezesowi szykuje się dramatyczna sytuacja związana z Domem Artystów Weteranów w Skolimowie. Ministerstwo nie dotuje tego domu od 2003 r. Przez 12 lat działał system pomocy społecznej, która kierowała tam zasłużonych artystów z terenu Warszawy, a 21 marca br. na naradzie u prezydenta Włodzimierza Paszyńskiego już jednoznacznie nam zakomunikowano, że pomoc społeczna nie będzie kierować ludzi do Skolimowa. Gdyby to stanowisko się utrzymało, istnieje groźba likwidacji Domu Artystów. To zdumiewające, że nie umieliśmy tego wyjątku zachować. W Krakowie to możliwe. Istnieje publiczny Dom Pomocy Społecznej przy ul. Helclów, gdzie są dwa pawilony i warunki nawet lepsze niż w Skolimowie. Wszystko dzięki porozumieniu między Konwentem Stowarzyszeń Twórczych przy Prezydencie Miasta Krakowa a Miejskim Ośrodkiem Pomocy Społecznej. I będziemy walczyć o to, aby taka sama wola polityczna była w Warszawie. Pani dyrektor tego krakowskiego domu tłumaczyła nam, że artyści w dużym stopniu tworzą wizerunek Krakowa, dlatego była polityczna wola dla tego wyjątku. Zapytam więc prezydent Warszawy, czy naprawdę artyści nie tworzą wizerunku tego miasta, gdzie jest więcej teatrów niż w jakiejkolwiek innej europejskiej stolicy?

Co zatem czeka Skolimów, gdzie mieszkały m.in. Irena Kwiatkowska i Danuta Rinn? Likwidacja, komercjalizacja?

- Pewnie niedługo w tej sprawie zostanie wystosowany apel do władz. Skolimów, by zostać domem opieki społecznej, nie może się komercjalizować.

Pisał pan o tej sytuacji także na swoim blogu - nie wszyscy wiedzą, że od dwóch lat jest pan blogerem.

- Tak, choć przez ostatnie miesiące trochę się opuściłem i mniej pisałem. Jeden z moich ostatnich wpisów to mowa ku czci pani Niny Andrycz. W ostatnich dniach swego życia napisała erotyk, który jest tam przytoczony.

A jakie ma pan najbliższe plany zawodowe?

- Przede wszystkim na mój jubileusz wznowiliśmy i zagraliśmy w Teatrze Polskim "Polaków" (reż. Gabriel Gietzky), czyli konfrontację poglądów kard. Stefana Wyszyńskiego i Witolda Gombrowicza na sprawę patriotyzmu. Latem zagram też Terezjasza w "Królu Edypie" w Teatrze Dramatycznym (reż. Jakub Krofta) i powtórzę mój monodram z Wyspiańskiego "A kaz tyz ta Polska?" w Konsulacie RP w Londynie.

Czy często można pana zobaczyć na widowni?

- Rzadko chodzę do teatru. Po części dlatego, że w tym pokoju siedziałem często do 10 -11 wieczorem, więc niewiele czasu miałem też na granie i musiałem zrezygnować z kilku propozycji. Poza tym jestem przyzwyczajony do sytuacji, w której rozumiem komunikaty idące ze sceny. A w tym młodym, często autorskim teatrze trzeba nadążać za skojarzeniami reżysera i czasami pozostawia to widza gdzieś daleko w tyle, delikatnie mówiąc.

Jednak spektakle Jerzego Grzegorzewskiego, w których pan grał (np. "Ameryka" wg Kafki), także wymagały od widzów specjalnych predyspozycji.

- Myślę, że adaptacje Grzegorzewskiego były jednak jakąś esencją sensów podstawowych dla autorów - czy to Czechowa, czy Wyspiańskiego. Literatura była jego żywiołem.

Grał pan również u Wajdy, Hubnera. Czy mimo to spotkanie z Grzegorzewskim było najważniejsze?

- Tak. Znajdowałem z nim porozumienie, kiedy zechciał mi ofiarować jakieś ważniejsze role. Potrafiłem, nadążając za jego pomysłami, stworzyć własne ciągi logiczne i emocjonalne. On był intelektualistą. Można było w jego spektaklach odnajdywać intelektualne szyfry.

Studiował pan i debiutował w Krakowie, a w Piwnicy pod Baranami zdobywał pierwsze szlify aktorsko-towarzyskie.

- Nie chciałbym mitologizować mojej obecności w samej Piwnicy, natomiast Leszek Długosz był moim kolegą z roku, przy mnie komponował, przy mnie pisał. Ewa Demarczyk studiowała na trzecim roku, gdy ja byłem na pierwszym, więc trochę ta Piwnica była w samej szkole. Czuło się echo tego stylu, w którym poklepuje się wieszczów po ramieniu, a jednocześnie obecny był taki patos dużych emocji, prawdy.

Ma pan taki szelmowski wyraz twarzy, kiedy pan o tym mówi...

- ...bo za dyrekcji Jurka Grzegorzewskiego zaczynałem przestrajać bufet i zespół Teatru Narodowego na nutę Piwniczną, krakowską. Na przykład kiedyś wyszliśmy świętować urodziny Adama Mickiewicza pod pomnik na Krakowskim Przedmieściu. Napisałem szopkę, wystawiliśmy ją, a potem koledzy szli za mną korowodem. Albo zrobiliśmy wewnętrzną zabawę z "Wesela". To był rok 2000. Ja grałem Żyda. Jurek obciął mi na ostatnich próbach kawałek tekstu. Bardzo nad tym ubolewałem, więc zrobiłem mu psikusa. Powiedziałem: "Jurek, ja będę komediant narodowej sceny". On mówi: "Rób, co chcesz". Więc napisałem "Poprawiny". Oto próbka: "We mnie też się coś tak wzbiera. To przez pana reżysera. [...] Gram na scenie epizodzik. Wziął nożyczki, co mu szkodzi. Ja się miotam, szlocham, drę się, tylko nie tnij mnie po sensie! Czy reżyser kiedy zazna niewdzięcznego losu błazna?". Scenografowie urządzili mi bufet na karczmę żydowską. Grała ta sama orkiestra, co na scenie. Śmiechu było mnóstwo, a jeszcze niektórzy koledzy do tych moich rymów dopisywali na bieżąco swoje. Także z tego ducha krakowskiego zarząd ZASP zagrał niedawno na urodzinach Fredry w Gnieźnie "nieznaną" komedię "Wyssane z palca, czyli bigos a la Fredro". Trochę się pobawiłem, trochę pomieszałem, resztę doprawiłem własnymi słowami.

Większość czytelników utożsamia pana z rolami marzycielskimi i melancholijnymi, a tymczasem w panu drzemie dusza poety i chochlika!

- To moje szaleństwo jest wysłuchane w patosie Ewy Demarczyk i w żartach Wieśka Dymnego czy samego Piotra Skrzyneckiego. Rzeczywiście, tak mi się to z duszyczką moją spasowało i marzę, żeby jeszcze wrócić do takiej konwencji.

Tymczasem ma pan w dorobku również bardzo poważne role. Jak filmowy "Generał Nil" (2009), którym po latach wrócił pan na duży ekran.

- Samą pracę przeżyłem bardzo pokornie. Bałem się patosu, dużych emocji. Szukałem skojarzeń z postaciami zwykłych ludzi z filmów włoskiego neorealizmu, jakie widziałem w dzieciństwie. Otwierałem szeroko oczy ze zdumienia, że to potem tak zafunkcjonowało, że przyszła nagroda na Festiwalu w San Francisco. Cieszę się, iż miałem materiał na zwykłego człowieka, a nie ekstrawaganckiego. Ja zawsze grałem jakieś skrajności - bohaterów naznaczonych chorobą albo rodzajem psychiki. Powiedziałbym, że generał "Nil" to pierwszy mężczyzna, jakiego zagrałem.

Muszę zaprotestować. Na swoim blogu opublikował pan relację z sesji zdjęciowej, w której w zeszłym roku wziął pan udział razem z Jerzym Stuhrem z okazji 30-lecia produkcji "Seksmisji". Na czym polega jej fenomen?

- Nie wiem, nie rozumiem tego. Natomiast wiadomo mi, że w całym obozie dawnych demoludów film wywołał duże wrażenie.

Pamiętam taką sytuację, gdy w Bułgarii leżeliśmy z żoną na plaży nudystów i podeszła do nas korpulentna dziewczyna, Czeszka, poprosiła o autograf... Naprawdę trudno to zrozumieć. Kiedyś Julkowi Machulskiemu wydawało się - mam cały czas pierwszy wariant scenariusza, pisany z panią Joanną Hartwig - że rzeczywistość filmowa powinna być jak z Orwella, zdewastowana, unurzana w błocie. A mój brat bliźniak [Jerzy Łukaszewicz jest operatorem i reżyserem filmowym - dop. red.] zaproponował razem ze scenografem Januszem Sosnowskim właśnie taki dziwny świat w konwencji science fiction. Wiele powiedzonek napisanych przez Julka albo improwizowanych przez Jurka Stuhra weszło potem u nas w obrót. Jak to działa gdzie indziej, nie wiem, ale niebawem się przekonam, bo dostałem właśnie mejla z zaproszeniem do Czech na festiwal filmów science fiction, gdzie będzie pokazywana "Seksmisja". Cieszy mnie to, bo ten wehikuł nas prowadzi już właściwie przez pokolenia, ale na czym polega ten mechanizm, nie mam pojęcia.

Kamila Łapicka
W Sieci
26 kwietnia 2014

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...