Interpretować Gombrowicza

rozmowa z Grzegorzem Przybyłem

Każde dzieło odbierane jest przez człowieka w sposób całkowicie indywidualny. Czasem odczucia, które dany utwór w nas wywołuje, mogą być do siebie podobne, jednak nigdy nie będą identyczne. O czym więc opowiada najnowsza premiera Teatru Śląskiego "Iwona księżniczka Burgunda"? W jaki sposób dzieło jednego z najwybitniejszych polskich twórców - Witolda Gombrowicza - odczytał węgierski reżyser Attila Keresztes? Kilka słów o tym i nie tylko w rozmowie z Grzegorzem Przybyłem - odtwórcą roli króla Ignacego.

Joanna Garbarczyk: W swojej aktorskiej karierze mierzył się Pan z dziełami wielkich twórców, występując m.in. w „Tangu” Sławomira Mrożka, czy w „Zbrodni i karze” Fiodora Dostojewskiego. Obecnie gra Pan króla Ignacego w najnowszej premierze Teatru Śląskiego „Iwona księżniczka Burgunda”. Czy jest to Pana pierwsze spotkanie z Gombrowiczem? 

Grzegorz Przybył:
Nie – jest to moje drugie spotkanie z Gombrowiczem na scenie. Pierwsze, które miało miejsce też w naszym teatrze, było dość nietypowe, ponieważ mimo tego, że grałem w spektaklu, to nie wszedłem na scenę – ale na nią wjechałem na wózku inwalidzkim, a właściwie zostałem wwieziony. Był to „Trans-Atlantyk” w reżyserii Mikołaja Grabowskiego, w którym występowałem w niedużej roli argentyńskiego pisarza. Natomiast rola króla w „Iwonie…” to o wiele większe zadanie, które kosztowało mnie muszę przyznać nie mało trudu.

J.G.: Czyli trudno jest wcielać się w rolę króla Ignacego?

G.P.: Powiem tak: jeśli coś się zbyt łatwo stworzy, to człowiek niby się cieszy, ale jednocześnie tak naprawdę czuje pewien niedosyt. Gdyby Pani w łatwy sposób dostała samochód, owszem, cieszyłaby się Pani, ale gdyby ten sam samochód kupiła Pani za długo odkładane pieniądze, to miałby on dla Pani większą wartość, nie pieniężną, bo to nie o to chodzi, tylko psychiczną, wręcz emocjonalną. Podobnie jest z budowaniem postaci. Jak się z nią trochę ‘powalczy’, ciężko się do niej dochodzi czy też ma się różnego typu trudności w jej budowaniu, to potem, kiedy się je przezwycięży, czuje się zdecydowanie większą satysfakcję.

J.G.: A czy w tym budowaniu postaci dużo pomógł Panu reżyser Attila Keresztes?

G.P.: Oczywiście, wyznaczył kierunek, zwrócił uwagę na bardzo istotne cechy charakteru, nakreślił relacje z innymi postaciami, wiedział do czego zmierza, a przedstawienie miał już w głowie w jakiś sposób ułożone. Praca z nim była niezmiernie ciekawa, również na poziomie komunikacji. Attila mówił do nas głównie po węgiersku, pomimo że zna również język angielski. Stwierdził, że przekazywanie swoich myśli i intencji jest łatwiejsze w języku, który zna lepiej, obawiał się, że po angielsku może mu się to po prostu nie udać. Właśnie z tego powodu porozumiewaliśmy się za pomocą polsko-węgierskich tłumaczy. W związku z czym czasem miały miejsce ciekawe sytuacje. Np. na jednej z prób odczytałem z intencji reżysera a nie z jego słów, że mam zrobić coś inaczej niż tłumacz przetłumaczył i okazało się, że miałem rację. Myślę, że te nieporozumienia wynikały stąd, iż tłumacz tłumaczył uwagi reżysera „po literkach”, a przecież w dialogu ważne są również emocje, intencje i to na nich przede wszystkim trzeba budować porozumienie.

J.G.: Rozumiem, a czy uważa Pan, że język teatru jest w jakiś sposób uniwersalny? Pan, mimo różnic językowych, intuicyjnie rozumiał, o co chodzi reżyserowi.

G.P.: Oczywiście, że język teatru jest w pewien sposób uniwersalny. Natomiast występuje w nim również coś, co tę komunikację utrudnia. W każdym kraju teatr ma własne korzenie, skądś się wywodzi i posiada twórców, na których bazuje. Na tych podstawach kształtuje swoich artystów i uczy ich pewnych wzorców aktorstwa. Oczywiście istnieją też wspólne elementy – jak m.in. metoda Stanisławskiego. Ale, moim zdaniem, teatr jest również regionalny, czyli różnorodny. Teraz sam się o tym przekonałem dzięki współpracy z Attilą Keresztesem. Attila pochodzi z Rumunii, mówi bardzo dobrze po węgiersku, studiował na Węgrzech i jest dyrektorem sekcji węgierskiej Teatru Północnego w Satu Mare na terenie Rumunii. Kiedy opowiadał nam o sposobach gry w teatrach węgierskich i rumuńskich doszliśmy do wniosku, że w Polsce gramy jednak trochę inaczej.

Podczas prób mieliśmy taki moment, kiedy myśleliśmy, że reżyser chciał w „Iwonie…” wyeksponować formę. Wydawało nam się, że chce, aby spektakl przyjął kształt operetki lub innej formy, w której treść znajdowałaby się na drugim planie. Ale okazało się, że tak nie jest – reżyser pragnął, aby forma, treść i prawda aktorska mogły zaistnieć na trzech równorzędnych planach. Jedno nie miało górować nad drugim. Są w spektaklu takie momenty, kiedy, przykładowo, król się boi, w związku z czym robi konkretne miny, w jakiś sposób się zachowuje, ale zachowuje się tak z pewnego powodu, gdyż forma jest tu poparta treścią roli. Postać musi być prawdziwa, musi zachowywać się prawdziwie w każdej sytuacji.

J.G.: A czy jego interpretacja jest w jakiś sposób różna od tej, która jest nam powszechnie znana?

G.P.: Na pewno jest inna z prostego powodu – reżyser nie jest Polakiem. On patrzy na tę sztukę bez polskiego kontekstu, na to, co ona sama ze sobą niesie. My natomiast w wielu przypadkach w dziełach Gombrowicza zwracamy szczególną uwagę na sprawy narodowościowe, zaś reżyser przeczytał „Iwonę…” bardziej uniwersalnie. Patrzył na bohaterów nie jak na Polaków czy Węgrów, tylko jak na ludzi, którzy mają takie, a nie inne problemy. I to właśnie w swojej interpretacji starał się przekazać. Jest to z pewnością jego własne spojrzenie na tę sztukę z zewnątrz. I o to chodziło.

J.G.: A czy Panu podobała się ta interpretacja „Iwony…”?

G.P.: Tak, podobała mi się. Od początku bardzo byłem ciekaw, w jakim kierunku podążą próby. Pierwsze spotkanie z reżyserem zorganizowane zostało w grudniu przed świętami. Attila poopowiadał nam wtedy o swojej wizji spektaklu. Następnie spotkaliśmy się w styczniu. Po jego opowieściach z grudniowego spotkania sprawa wyglądała różnie, niektórzy sądzili, że to w ogóle nie będzie Gombrowicz, tylko coś zupełnie innego. Mnie też interesowało, co z tego wyjdzie, bo, nawet jeżeli ktoś na Gombrowiczu zbudowałby coś innego, ale to uzasadnił, to dlaczego miałoby to być złe? Można przecież spróbować, to chyba nie jest żadna obraza dla Gombrowicza. Wydaje mi się, że czasem jesteśmy zbyt mocno przywiązani do formy, a dokładniej do tego, że Gombrowicz jest pewną formą i z tego powodu trzeba go grać w odpowiedni sposób. Ten człowiek, Attila Keresztes, nie miał tego problemu, on, jak już mówiłem wcześniej, patrzył na tekst z zewnątrz, bez obciążenia „naszym Gombrowiczem”.

J.G.: To jest ciekawe, ponieważ my Polacy mamy jeden, określony odbiór Gombrowicza. W szkole „Ferydurke” od lat jest omawiane w jeden i ten sam sposób, natomiast w spektaklu mamy do czynienia z zupełnie nowym spojrzeniem na twórczość tego artysty.

G.P.: Tak, ma Pani rację. Wygląda na to, że ktoś chyba wynalazł „szkołę Gombrowicza”, która uczy jak go interpretować i grać! Oczywiście nie ma czegoś takiego – to raczej my sami narzucamy sobie pewien sposób interpretacji tych tekstów. My jesteśmy Polakami, on był Polakiem i pisał o nas, więc w nas tworzy się pewna bariera, poza którą nie wychodzimy. Dlaczego tak się dzieje, nie wiem, ale żeby było śmiesznie, to nasz reżyser interpretował ten tekst po swojemu, patrząc na niego z zewnątrz, natomiast publiczność, mimo wszystko, w spektaklu widzi „naszego Gombrowicza”. Można więc powiedzieć, że jest on w swoich tekstach tak charakterystyczny, iż nie da się z niego zrobić czegoś, co nim nie jest.

J.G.: A czy uważa Pan, że ten spektakl niesie ze sobą jakieś wartości odnoszące się do współczesnego świata?

G.P.: Oczywiście, są to wartości ponadczasowe odnoszące się do człowieka jako jednostki, jak również grup społecznych. Myślę, że każdy może tu znaleźć coś co go poruszy tu i teraz. Kiedy po premierze rozmawialiśmy na ten temat z widzami, to każdy miał swoje subiektywne odczucia. I bardzo dobrze.

J.G.: A jak do tej interpretacji ma się scenografia, kostiumy?

G.P.: Attila Keresztes i Bianca Imelda Jeremias pracują ze sobą już jakiś czas, także potrafią świetnie ze sobą współgrać.

J.G.: Pani Agnieszka Radzikowska powiedziała, że takich kostiumów, jak te stworzone na potrzeby „Iwony…” w tym teatrze chyba jeszcze nie było, czy Pan się zgadza z ta opinią?

G.P.: Powiedziałbym raczej, nie że jeszcze nie było, ale dawno nie było takich kostiumów. Dawno też nie było takiego połączenia, bo jest to swego rodzaju połączenie kostiumu z makijażem. Nie pamiętam, kiedy wcześniej przychodziłem prawie dwie godziny przed spektaklem i malowałem się w ten sposób. Bianca każdemu z nas pierwszy makijaż zrobiła osobiście, teraz malujemy się już oczywiście sami. Większość z nas miała na studiach zajęcia poświęcone makijażowi, więc nie ma problemu.

Na dużej scenie makijaż zwykle robi się nie za ostry, w „Iwonie…” natomiast jest on niezwykle wyrazisty, ponieważ jest częścią scenografii, częścią gry i częścią samych kostiumów. To właśnie ten makijaż nadaje kostiumom inną wartość. A jeszcze korona – takiej rzeczywiście chyba jeszcze u nas nie było. Powstała na bazie plastikowego paska i silikonu. Metalowa korona okazała się niepraktyczna, ponieważ mogła się połamać lub powykrzywiać w momencie, kiedy król nią rzuca.

J.G.: Czy ma Pan jakąś ulubioną scenę w spektaklu?

G.P.: Mam kilka takich scen. Na przykład jest jedna, w której trzeba było „dogadać się” z Gombrowiczem. W sztuce jest taki moment, kiedy król z szambelanem chowają się za kanapą i obserwują to, co dzieje się na scenie. Reżyser wymyślił, że wszystko to dzieje się w kanapie. W związku z tym miało miejsce takie śmieszne, anegdotyczne zdarzenie. Staraliśmy się przez tłumaczkę wyjaśnić reżyserowi, że mamy problem, bo jest napisane „za kanapą”, a tu akcja dzieje się „w kanapie” i co mamy zrobić: zmienić tekst Gombrowicza, czy go zostawić, ale grać w kanapie? A reżyser mówi tak: „Co to za problem? Tu nie ma żadnego problemu. Zamiast mówić „w kanapie” lub „za kanapą”, proszę powiedzieć „kanapa”. Dla niego to było proste, ponieważ z tego co zrozumiałem w języku węgierskim nie jest istotne, czy powie się ‘w’, czy ‘za’, gdyż najważniejsze są słowa ‘król’, ‘kanapa’ i treść jest całkowicie jasna. Oczywiście dla nas brzmi to dziwnie, dlatego staraliśmy się za pomocą tłumacza wyjaśnić reżyserowi ten problem. Uśmiał się, zrozumiał i stwierdził, że zmienimy tekst Gombrowicza.

Muszę pani powiedzieć, że wiele jest momentów w mojej roli, które bardzo lubię. Ignacy raz jest bardzo agresywny, ostry, za chwilę dziecięcy, a później zupełnie zagubiony. Ta postać jest, jednym słowem kolorowa, trudno jest więc pracując nad nią i grać ją, znudzić się.

J.G.: Czy myśli Pan, że praca nad postacią króla Ignacego będzie miała jakiś wpływ na inne Pana role?

G.P.: Każda rola w jakiś sposób wpływa na aktora, zostawia w nim swój ślad. Jedna mniej, druga więcej. Na pewno król Ignacy zostanie we mnie na długo. To spotkanie z Attilą to nie było tylko poznanie nowego reżysera, ale również bardzo ciekawego człowieka, a to jest – moim zdaniem – jedna z najważniejszych spraw w naszym zawodzie, poznanie nowego człowieka, i czerpanie z jego doświadczeń. Rzadko się zdarza żeby podczas jednej współpracy znaleźć tyle ciekawostek. Doświadczenie nabyte podczas pracy z Attilą Keresztesem z pewnością gdzieś, kiedyś mi pomoże…

J.G.: Dziękuję bardzo za rozmowę.

G.P.: Dziękuję.

Grzegorz Przybył – aktor na stałe związany z Teatrem Śląskim. Zdobywca wielu nagród, m.in.: Złotej Maski za tytułową rolę w „Don Juanie”, czy nagrody im. Leny Starke za rolę Ferdynanda w „Intrydze i miłości”. Wszechstronna osobowość: aktor teatralny i filmowy, chętnie użyczający głosu bohaterom bajek i filmów, a także lektor czytający audiobooki.

Joanna Garbarczyk
Dziennik Teatralny
20 marca 2010

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia