Irlandczycy w sosie kaszubskim

"Kamienie w kieszeniach" - reż. Zbigniew Brzoza - Teatr Miejski w Gdyni

Druga premiera roku 2010 w Teatrze Miejskim była oczekiwana z niemałym zainteresowaniem. Tak się staram od pewnego czasu, gdy tworzę spektakl w jakimś mieście, to myślę o kontekście tego miejsca. Spektakl ma siłę, gdy rymuje się z tym wszystkim, co lokalne. I tak sobie pomyślałem, że "Kamienie w kieszeniach" są tekstem bardzo... gdyńskim. Gdynia to z jednej strony polskie Cannes, a z drugiej na naszych oczach zdycha przemysł stoczniowy, tworzy się przestrzeń bezrobocia. Jak to ma się do tekstu to, mam nadzieję, rozstrzygną widzowie

Tak się składa, że akurat w Gdyni kręcone są obecnie dwa filmy. Plan jednego z nich odwiedził nawet Prezydent Wojciech Szczurek, wzbudzając zrozumiałe zainteresowanie i podziw ekipy filmowej. Powstaje też dwuletnia (pierwotnie jednoroczna) szkoła filmowa dla 12. uczniów, którą hojnie finansuje Urząd Miasta. Oprócz tego, w cieniu i zapomnieniu przemieszanym ze znudzeniem i niechęcią w odbiorze, rośnie bezrobocie w mieście z „morza i marzeń” ( pod koniec roku w Gdyni liczba osób bez pracy zwiększyła się o 3129 (137 proc.) i będzie rosło, bo czekają na zarejestrowanie kolejni bezrobotni (m.in. stoczniowcy z Marynarki Wojennej) zobacz: Wzrosło bezrobocie. Najbardziej - w Gdyni ) . Część z tych ludzi znajdzie jakąś pracę, nieliczni może nawet coś na tym wygrają, ale ogólnie wszyscy zostaną wykorzenieni i ogołoceni z godności ( nie mylić z „Godnością” Romana Wionczka).

Z jednej strony Zbigniew Brzoza, reżyser spektaklu, wykazał się niezwykłą intuicją i przenikliwością, wystawiając irlandzką tragikomedię tu i teraz, z drugiej strony los dopisuje kolejne rozdziały, rymując „prawdę czasu” z „prawdą ekranu”. Ekipa filmowa z „Kamieni w kieszeniach” zachowuje się podobnie jak nasza elita filmowa, która chętnie przyjeżdża na Festiwal do Gdyni, korzystając z niekończących się imprez i zaproszeń ( w tym roku hitem będzie pewnie impra na niedostępnym dla zwykłych śmiertelników tarasie Sea Towers). Gdynianie, niczym ludność irlandzkiej wsi, przez chwilkę ogrzeją się w blasku rodzimych „gwiazd”, urzędnicy dostaną w nagrodę wejściówki na otwarcie i nikt, nawet jeśli ktoś to zauważy, nie wspomni głośno, że „warszawka” to pany, a my chamy i to do tego nieciekawi, jak wspomniał w słynnej recenzji „Miasta z morza” recenzent miesięcznika „FILM”: „Powstał film o tym, jak nieciekawi ludzie nieciekawie budują nieciekawe miasto” (Bartosz Żurawiecki, FILM, X/2009).

Na irlandzką wieś przyjeżdża Hollywood. Stereotypowo zmanierowana ekipa kręci film z udziałem amerykańskiej gwiazdy Caroline Giovanni, która warta jest 6 milionów dolarów, więc ma prawo do kaprysów. Dwaj życiowi przegrani, Charlie i Jake, są statystami i zarabiają na planie filmu po 40 funtów dziennie, dodatkowo próbując wielokrotnie korzystać z darmowej stołówki. Oprócz nich występują w sztuce postaci z ekipy filmowej (Simon – pierwszy reżyser, Aisling – trzecia reżyser, Clem – reżyser, Dave – członek ekipy filmowej, Jock Campbell – ochroniarz Caroline, John – korepetytor językowy oraz wspomniana Giovanni) i okolicy ( Mickey – mieszkaniec okolicy, około 70 lat, Sean – młody chłopak z okolicy, Fin – przyjaciel Seana i ojciec Gerard – ksiądz, nauczyciel w lokalnej szkole). Wszystkie bez wyjątku postaci grają Piotr Michalski (wiodąca rola: Charlie) i Grzegorz Wolf (wiodąca rola: Jake). Główni bohaterowie grają w filmie, po zdjęciach chodzą, jak to Irlandczycy, do pubu, poznają się wzajemnie, wchodzą w interakcje z pozostałymi postaciami. Jake\'a zauważyła nawet gwiazda Giovanni, ale historia zapowiadająca się romantycznie, zakończyła się jak zwykle, czyli kolejną porażką statysty-loosera. Jedną z osi dramaturgicznych spektaklu jest zderzenie dwóch światów: „fabryki snów” oraz irlandzkiej wsi. Szczególnie jaskrawo wychodzi to w scenach związanych ze śmiercią Seana ( uwłaczające godności wszystkich, w tym zmarłego, targi między producentem a statystami).

Gdy już wydaje nam się, że żegnamy się z bohaterami, okazuje się, że nie są oni tylko kolejnymi, typowymi w swym banale zdarzeń przegranymi. Uczestnictwo w eksperymencie społecznym, jakim jest też bez wątpienia styk dwóch kultur, powstały podczas produkcji filmu, rodzi w nich refleksje, które zamieniają w czyn. Jake namawia Charliego do założenia „Wagabunda Films”, firmy , która ma wyprodukować ich, własny film, oparty na historii, której byli uczestnikami. I choć nie znajdują zrozumienia dla swego dzieła w oczach producenta z ekipy hollywoodzkiej, to nie są już tymi samymi przegranymi, co na początku. Są przegranymi z nadzieją, czyli pewnie z terapeutycznego punktu widzenia jest im lżej nieść garb bylejakości, ale osobiście uważam, że na podstawie zebranego materiału dowodowego proponowałbym bohaterom jakieś spektakularne samobójstwo, najlepiej na planie filmowym, w najdroższej, niepowtarzalnej scenie ( tak jak np. wysadzenie mostu w „Nic śmiesznego”).

Warszawski Teatr Studio za dyrektury artystycznej Zbigniewa Brzozy odkrył dla nas Conora McPherson. „Dublińska kolęda” i, przede wszystkim, rewelacyjna „Tama” z niezapomnianym Krzysztofem Majchrzakiem (Jack) przybliżyły nam najlepszą irlandzką dramaturgię współczesną. „Kamienie w kieszeniach” (prapremiera polska w 2006 roku w Teatrze Nowym w Warszawie, potem jeszcze wystawienie Montowni rok później) nawiązują do najszlachetniejszego nurtu szeroko rozumianej dramaturgii i filmu brytyjskiego. Brytole stali się mistrzami nienudnego teatru i filmu społecznego – wystarczy wspomnieć „Trainspotting”, „Goło i wesoło” czy „Orkiestrę”. Te obrazy to mieszanka rzadko spotykana: za nieduże pieniądze powstały atrakcyjne i mądre zarazem filmy o ważnych problemach społecznych ( przede wszystkim bezrobocie górników po przegranej wojnie z Margaret Thatcher, ale nie tylko), dużo głębsze od tradycyjnych, ciężko strawnych i jedynie słusznych produkcji Kena Loacha i nierównych propozycji Mike\'a Leigh (poza arcydziełami, czyli: „Nagimi” oraz „Sekretami i kłamstwami”) .

To także przedstawienie o tym, czy się komuś udało, czy nie. Doszedłem do wniosku, że ja też, osobiście, potrzebuję takiego doświadczenia.
Zbigniew Brzoza

Autorką „Kamieni...” jest Marie Jones (mała rola roli Sarah Conlon w głośnym filmie Jima Sheridana „W imieniu ojca” ). Tak jak nie tylko ja po obejrzeniu „Tamy” miałem wrażenie , że mam do czynienia z utworem klasycznym już w chwili powstania, tak „Kamienie w kieszeniach” takiego objawienia już ze sobą nie niosą. Jednak Zbigniewowi Brzozie udało się po raz kolejny. Choć zwolniony w Łodzi, pokazał niezwykły charakter i zyskał szacunek w całym środowisku (zobacz:Tylko jeden sezon dyrektora Brzozy w łódzkim Teatrze Nowym ). Swoistym epilogiem sytuacji łódzkiej był rezultat referendum, w wyniku którego prezydent Kropiwnicki stracił swój urząd. Brzoza wygrał także w Gdyni, gdzie w małym, bardzo biednym i prowincjonalnym, jak na razie, teatrze, pokazał, że można stworzyć spektakl na poziomie ogólnopolskim. Teatr Miejski, potrzebujący jak tlenu sukcesu, przedstawił nam wreszcie propozycję, dla której nie musimy szukać podpórek i wyjaśnień rodem ze stopniałego już jak okoliczny śnieg arsenału omdleń i zachwytów patriotyzmu lokalnego.

Spektakl rozgrywa się w kulisie sceny głównej. Scenografię ( Grzegorz Małecki ) stanowi kilkanaście starych, charakterystycznych, robotniczych szafek, które można jeszcze gdzieniegdzie znaleźć na terenach zamykanych, państwowych zakładów pracy. Poza tym: ławka, dwukasetowy magnetofon „jamnik”, kilka starych, zniszczonych mocno krzeseł z obiciem ceratowym, jarzeniówki na ścianach – generalnie klimaty przełomu późnego Gierka i romantycznego zrywu, który chciał nam naprawić polski socjalizm. Mimo jak zwykle w polskim teatrze umownej, czyli biednej scenografii, obserwujemy bogate sceniczne przedstawienie. Za prostą, ale bardzo pomysłową i efektowną choreografię (vel ruch sceniczny) odpowiedzialny jest młody Filip Szatarski .

Na widowni zmieści się na bardzo niewygodnych krzesłach około 120. osób. Lecz nic to krzesła i bolący tyłek – wytrzymałem przez 115 minut bez przerwy i w pełnym skupieniu. To najlepszy spektakl w Teatrze Miejskim od czasu „Św. Joanny od Szlachtuzów”. Najcięższa artyleria sceny przy Bema, czyli Wolf i Michalski, dała popis. Trudno mi sobie przypomnieć kiedy, a widziałem co nieco, miałem okazję oglądać tak intensywne i uczciwe aktorstwo. Jako Jake i Charlie osobiście i we wszystkich swoich wcieleniach mają pomysły na każdą rolę, każdą scenę. Ogromna partia tekstu podana została bez wpadek, z wirtuozerią, smakiem i determinacją. Najbardziej przypadły do gustu wcielenia „kaszubskie”.Tak, tak – to nie pomyłka! Brzoza w sekwencjach lokalnych wyposażył postaci w język kaszubski, co jeszcze bardziej rymuje irlandzką rzeczywistość z lokalnymi realiami „Miasta z morza i marzeń”. Najwięcej salw śmiechu wzbudza każdym pojawieniem się Aisling (Wolf), w zestawie Michalskiego najbardziej chyba przypadła mi do gustu kreacja wyjściowa. Wolf i Michalski w swych „warstwowych” ubraniach wyglądają trochę jak Mickey Greenwood i Francis Lionel "Lion" Del Bucchi, ale nie ma między nimi takiej różnicy wieku, jak między bohaterami niezapomnianego „Stracha na wróble”, a ponadto żaden z nich nie robi striptizu. Za to... tańczą – niczym soliści z Gaelforce Dance, biegają, skaczą, przeklinają, wzruszają, śmieszą i przeróżne sztuki ku uciesze publiczności wyprawiają.

„Kamienie w kieszeniach” w Miejskim trzeba zobaczyć obowiązkowo. Choć kuchnia surowa, oferuje godne danie, zawierające zaskakująco wiele smaków. Na poziomie fabularnym może niezbyt oryginalne, ale gdy będzie nam się chciało użyć wyobraźni, zobaczymy wiele kontekstów, a kto wie, może również, czego wszystkim gdynianom serdecznie życzę, siebie samych...

Piotr Wyszomirski
Gazeta Świetojanska1
22 lutego 2010

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...