Iwaszkiewicz w wersji lżejszej

„Panny z Wilka. Rapsod" Anny Gryszkówny są spektaklem przyjemnym i bezpiecznym.

Jednocześnie stanowią po prostu kawałek dobrego teatru. Ktoś mógłby wziąć je nawet za zbyt bezpieczne i zbyt „klasyczne", to znaczy skupiające się na pięknie i uniwersalnym przekazie. Wewnątrz tej estetyki są jednak rewelacyjne.

Na wstępie szybciutko streszczę fabułę. Wiktor Ruben po śmierci przyjaciela decyduje się na odwiedziny dworku wujostwa. Po drodze leżał dworek w Wilku, w którym Wiktor nie był od przeszło piętnastu lat i w którym spędził swoje młodzieńcze lata, głównie na flirtach z córkami właścicieli oraz na nauczaniu najmłodszych z nich. Mężczyzna uświadamia się, że od jego ostatniego pojawienia się w Wilku minęło piętnaście lat. Pojawia się we dworze i zastaje w nim bohaterki swojej młodości: te same panny, tylko matki, dorosłe: zamężne, porozwodzone. Wszystkie się zmieniły. Witają go ciepło i zapraszają na kolację, w czasie której Wiktor porównuje panie z pannami ze swoich wspomnień. Pobyt w Wilku sprawia, że zaczyna analizować przeszłe wydarzenia i rozumieć ich rolę w swoim życiu.

Nawiązując do tytułu spektaklu: czy ten rezultat tłumaczenia opowiadania na język teatru można uznać za rapsod? Tylko po części. Słowo „rapsod" sugerowałoby brak polifoniczności narracji – i to się zgadza: ten tekst dotyczy przede wszystkim uczuć, wspomnień i pamięci w ogóle samego Wiktora Rubena, a nie panien z Wilka. Nie ma jednak smutnego, podniosłego ani epickiego charakteru. Trudno powiązać go z poezją funeralną na cześć poległych bohaterów. Młody Wiktor dosłownie był na scenie w osobie Puciatego. Nie zmarł, postać Rubena-15-lat-temu bardzo bezpośrednio wpływała na przebieg fabuły na scenie. Kwestia identyczności osoby pod wpływem czasu jest zagadnieniem, które ktoś bardzo mądry nazwałby problemem ontologicznym. Ale że nie chciałabym tutaj się wymądrzać, powiem tylko, że wspomnienia (i działania) uważam za coś, co tworzy tożsamość i spójność człowieka z samym sobą w czasie. Dlatego młody Ruben nie jest martwy, bo żyje jako część tworząca dojrzałego Rubenie. Oprócz tego filozoficznego aspektu, w spektaklu za dużo było humoru i atmosfery dawnych igraszek i romansów, żeby dało się mówić o pełnym zadumy i wzniosłości charakterze spektaklu. Wiele było zagrań typowo komediowych w działaniach aktorów na scenie płynących z interpretacji postaci, które wywoływały śmiechy publiczności. Ta lekkość stanowiła pewnego rodzaju przeciwwagę dla poważnych, autoanalitycznych treści spektaklu w jego drugiej części. Spełniła świetnie swoją funkcję – ujęło mnie to odczytanie Panien z Wilka – ale odczuwam pewnego rodzaju zgrzyt w zestawieniu z tytułem.

Co więcej: tego nie spodziewałam się w żadnym stopniu, gdy wchodziłam na widownię i gdy oglądałam pierwszą scenę przyjazdu Wiktora Rubena do Wilka. Ale to był najbardziej erotyczny i zmysłowy spektakl, jaki widziałam w życiu. Jednocześnie w żadnym stopniu nie był wulgarny, ta erotyka nie szła w stronę pornografii (czyli zaspokojenia), tylko niespełnienia, kontemplacji i estetyki. Same długie partie tekstu Iwaszkiewicza, którymi mówili do siebie bohaterowie, wywoływały taki efekt – zwłaszcza opis nocy Wiktora spędzonej z Julcią w jednym łózku oraz dotyku i piękna jej skóry. Ciekawe swoją drogą, że w spektaklu w żaden sposób nie zostało zasugerowane, że Ruben zrobił coś jednoznacznie złego. Ich wspólne udawanie, że śpią, i przytulanie się do siebie, było jakąś wspólną grą (którą przypadkiem on zainicjował, ale z której żadne z nich nie zrezygnowało). Do tekstu dochodziły relacje bohaterów pomiędzy sobą. Wiktor w tym obrazie nie flirtował albo nie przyjmował takiego tonu tylko w stosunku do Tuni, która była zaledwie dzieckiem, kiedy przebywał w Wilku. W czasie referowania/przetwarzania historii dziejących się 15 lat temu w tym folwarku w tle leciały projekcje video, które ilustrowały wydarzenia opowiadane przez aktorów – zwykle w dosłowny sposób. Na ekranie dużo więc było kobiecych twarzy i uśmiechu, ruchu w slow motion, rozpuszczonych włosów. Zmieniały się w zależności od sceny – każda ze scen miała w sobie element rozmowy o dawnych uczuciach albo ich braku, wzajemnego stosunku do siebie i każda z nich została zilustrowana. Co kto lubi – sama nie przepadam za tak dosłownym przełożeniem tekstu na inny język formalny przy nie dodawaniu czegokolwiek poza tym, ale też rzadko uważam multimedia w teatrze za niezbędne. Estetycznie pasowały do całości.

Jeśli chodzi o interpretację tekstu Iwaszkiewicza: mam poczucie, że tekst został przeniesiony na scenę w bardzo interesujący sposób: otóż na przykład w scenie rozmowy/referowania tego, jak Wiktor wkradł się do pokoju Julci i przytulał się do niej w nocy (najpierw przez przypadek, potem przez jakiś przypływ emocji) mówili o tym wydarzeniu i Wiktor, i Julcia. Julcia w jakiś sposób wydawała się mieć pretensje do Rubena. W książce natomiast narrator opowiadania wspominał to wydarzenie, ale dodał, że odczuwalnie dla Wiktora nie był to w żaden sposób temat do rozmowy pomiędzy bohaterami. Tutaj wkład aktorki – i reszty aktorek – w te sceny był na tyle wyraźny, że wydaje mi się, że ta rozmowa opisywała po części introspekcję Rubena, a po części rozmowy w Wilku, które wisiały, ale które się nie odbyły. Mieszały się one ze scenami dialogowymi z opowiadania. Nieważne było, jakie słowa padły, a jakie nie padły: razem stworzyły one wgląd w odbiór tego miejsca i przeszłości przez Wiktora.

Oprócz tego na scenie były tylko panny z Wilka i dwóch Wiktorów. Nie kłopotano się więc przedstawieniem dzieci, mężów, kochankanków, wujostwa Rubena i wujostwa panien. Dla tej interpretacji – skupionej na pamięci i uczuciach Wiktora taka grupa w zupełności wystarczyła. Większe grono zaburzyłoby tę kompozycyjną czystość. Sceny zostały dobrze poprowadzone i ustawione, ruch był czysty. Gryszkówna wykonała dobrą reżyserską robotę.

Co do aktorstwa, najbardziej z całego grona na wysokim poziomie przekonał mnie główny bohater, starszy Wiktor Michała Staszczaka, który bardzo wiarygodnie wszedł w skórę swojej postaci. Wierzyłam mu w każdym jego monologu (co nie jest przecież aż tak łatwe). Widać było duże zróżnicowanie w jego stosunku do panien i zmian w interpretacji do swoje pamięci. Zosia Iwony Dróżdż była charakterną kobietą, która wprost mówiła Rubenowi o tym, że nie lubiła jego lekcji, gdy była młoda. Jola Urszuli Gryczewskiej ma w sobie więcej dumy i siły, niżby to wynikało z powierzchownego czytania książki (i szczególnie przyciąga uwagę), Julcia Iwony Karlickiej szczególnie różni się od tej książkowej czy utrwalonej w wyobraźni Polaków przez film Wajdy: w spektaklu przez danie jej osobnej sceny z Rubenem wyraża swoje głównie negatywne emocje do niego. Kazia Anny Sarny mówi dojrzale o swoich dawnych uczuciach wobec Wiktora nad pomidorami i pozostaje przy tym niesłychanie naturalna i prawdziwa. A drobna Tunia Karoliny Walendziak jest dzieciakiem. Może nawet zbytnim jak na to, że miała być pełnoletnia według książki: ciut dziwny efekt to stworzyło w połączeniu z faktem, że informacja o jej stanie panieńskim została przestawiona w trochę figlarny, trochę filuterny sposób. Była to jednak konsekwentna kreacja, tak jak i wszystkie. Żałuję tylko, że względnie mało uwagi dostał młody Wiktor Karola Puciatego, bo w pierwszej scenie wyglądało na to, że ten aktor wniesie na scenę silną energię poprzez swoją charyzmę i zamaszysty gest. Mogę jednak z czystym sumieniem powiedzieć, że cały zespół był na wysokim poziomie.
Spektakl miał też inny klimat niż książka. Teatralna interpretacja tekstu była dużo lżejsza: autoanalizy były mądre, a sceny zbiorowe i duety: pełne humoru. Refleksje Wiktora, nawet najbardziej gorzkie, nie wprowadzały w głęboką melancholię. Można powiedzieć, że została ona zbilansowana.

Jednocześnie to bardzo przyjemny dla oka spektakl: scenografia i kostiumy nawiązujące do dwudziestolecia, które przygotowała Martyna Kander, a także reżyseria światła Karoliny Gębskiej sprawiły, że jest to po prostu piękny spektakl. Warto też wspomnieć o muzyce Michała Lamży, która też zgrabnie wpasowała się w nastrój spektaklu, jednocześnie była, zdaje się, jego najbardziej współczesnym w duchu elementem. Nie tworzyła jednak żadnego zgrzytu, wręcz przeciwnie.

Zaryzykuję nawet stwierdzenie (może mało profesjonalne z mojej strony, ale co mi szkodzi!), że to spektakl idealny na randkę: Można o nim podyskutować, jeśli się chce, sugeruje docenianie swojego szczęścia, jeśli się je ma, prowokuje do rozmów o związkach, miłości, młodości, beztrosce, pamięci. Estetyka nie powinna wywoływać zgrzytu. Samemu albo ze znajomymi, rzecz jasna, też warto się wybrać. Bo to znakomite przedstawienie.

Ewa Mazgajska
Dziennik Teatralny Warszawa
29 grudnia 2021
Portrety
Anna Gryszkówna

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...