Jak już wchodzę na scenę, to za siebie nie ręczę

Rozmowa z Sebastianem Rysiem

Jest aktorem Teatru Dramatycznego im. Szaniawskiego w Płocku, laureatem nagrody "Strzała Północy" na Koszalińskich Ogólnopolskich Dniach Monodramu - Debiuty. W wywiadzie opowiada m.in. o monodramie "Zupa rybna w Odessie".

Monodram przygotowują zwykle aktorzy dojrzali. Dlaczego pan, będąc na początku drogi, zdecydował się na tą trudną formę?

- Nie myślałem o monodramie w kategorii, że jest trudny i że to kolejny etap wtajemniczenia. Dla mnie był najlepszym sposobem wyrażenia siebie, swoich myśli. Forma i temat, cała realizacja, to kolejna próba wniknięcia w postać Karskiego i tamtych wydarzeń. Początek dała książka mojego taty "Blizny wolności". Później zrobiliśmy z tego słuchowisko radiowe. Ciekawe, że ojciec, pisząc ksążkę, już o tym myślał, pojawiały się nawet pomysły na monodram. Dodatkowym elementem napędowym były wydane w lipcu 2013 roku wspomnienia mojego dziadka, Zbigniewa Rysia, pt.: "Wspomnienia Kuriera". W słuchowisku zaś wcieliłem się w postać Karskiego. Wydarzenia, o których opowiada tekst, rozgrywają się w większości w latach 40. Karski miał wtedy 26 lat, tak jak i mój dziadek. Kiedy nagrywaliśmy, miałem prawie tyle samo, a więc pasowało.

Była też piękna przygoda z Teatrem Polskiego Radia. Udało mi się zainteresować tym tematem dyrektora Janusza Kukułę i tak oto dostałem zielone światło na zrobienie słuchowiska. Adaptacji "Blizn Wolności" ku mojej wielkiej radości podjął się mój kolega Antoni Winch, a reżyserii, ku mojej tym większej radości, Łukasz Lewandowski. "Plamy w pamięci", bo tak nazwał swój scenariusz Antoni, miały swoją emisję w Programie Pierwszym Polskiego Radia w kwietniu ubiegłego roku. Krzysztof Wakuliński wcielił się tam w postać Starego Karskiego, ja natomiast w Młodego Karskiego. Potem pomyślałem: czemu by nie spróbować z tą historią na scenie?

Mówi się, że monodramu nie można sobie wybrać. To tekst znajduje aktora. W tym wypadku pan doprowadził dopiero do jego napisania.

- Myślę, że to jest słuszna droga. Monodram jest tak blisko człowieka, że ciężko wertować księgi w poszukiwaniu tekstu. Pewnie można. Natomiast jest przyjemniej i ciekawiej, kiedy ten tekst czy temat jest zaraz obok. Sprawa istniała, ale takiego tekstu, o jakim chciałem opowiedzieć, nie było, więc musiałem poprosić kogoś, żeby przeniósł tę historię na papier i na scenę. Zwróciłem się do Julii Mark, z którą spotkałem się przy spektaklu "Trzech mężczyzn w różnym wieku". Chciałem ją zainteresować pomysłem reżyserii - udało się. Napisanie tekstu zaproponowałem Szymonowi Bogaczowi - autorowi sztuki "Trzech mężczyzn w różnym wieku". Ja byłem inicjatorem, oni podjęli pomysł, i wspólnie pracowaliśmy. Myślę, że to była efektywna, mocna praca. Taka, która zapada w pamięć.

Czy teatr jednego aktora przypadł panu do gustu? Będą kolejne monodramy?

- Bardzo mi się podobało, że razem z reżyserką tylko tej sprawie poświęcaliśmy czas. Jeden reżyser i jeden aktor podczas prób. To było bardzo intensywne doświadczenie i myślę, że dużo fajnych rzeczy, w sensie warsztatu, udało się z tego wyciągnąć. To jest bardzo wciągające. Mam już kolejne pomysły i to pomału się dzieje.

Stworzył pan rolę wyrazistą, pełną ekspresji. Oglądając spektakl, miało się wrażenie, że postawił pan wszystko na jedną kartę.

- Każdy pokaz jest inny. Czasami są większe emocje, czasami chce się ich trochę naddać, żeby je sprowokować. Jak już wchodzę na scenę, to za siebie nie ręczę. Bywa różnie.

Jak długo żyje pański monodram?

- Powstał w okolicach lutego ubiegłego roku. Pierwsze pokazy odbyły się w kwietniu w Centrum Dialogu Edelmana w Łodzi i w Międzynarodowym Instytucie Dialogu i Tolerancji im. Jana Karskiego w Rudzie Śląskiej. Powakacyjne spektakle rozpocząłem podczas Dni Jana Karskiego w Płocku występem w synagodze. Potem były Kielce - spotkanie organizowane przez Stowarzyszenie Jana Karskiego. Pokazywałem go też okazjonalnie - w Muzeum Arii Krajowej w Krakowie, Centrum Kultury Żydowskiej w Krakowie, w Nowym Sączu, w miejscu, z którego ratowano Karskiego. Bardzo się z tego cieszyłem. To było na Festiwalu Jubilaei Cantus w Małopolskim Centrum Kultury "Sokół". Wystąpiłem też w Instytucie Teatralnym i Teatrze Mazowieckim w Warszawie. Ten rok obfitował w dobre pokazy. Mam pewne zamówienia następne.

"Zupa rybna w Odessie" ma szanse na podróż za ocean, gdzie mieszkał i pracował Karski?

- Mam zaproszenie z Instytutu Jana Karskiego w Waszyngtonie, ale na razie temat odłożono. Poszedłem jednak dalej i przygotowałem cały monodram po angielsku. Dzięki uprzejmości Mariusza Pogonowskiego pokazałem go w jego Stowarzyszeniu "Per Se". Z angielskim sobie radzę. Przygotowywałem się z panią Moniką Franczak, która robiła tłumaczenie i wspólnie ze mną - próby językowe. Jestem gotowy na podróż.

Prezentował pan ten tekst dla różnej publiczności, w różnych miejscach. Jak przyjęło taką formę starsze pokolenie widzów, które pamięta czasy wojny? Może woleliby, żeby historia Karskiego była opowiedziana prosto i po kolei, nie była "alternatywna"?

- Jakby to była historia linearna, to pojechałbym z monodramem do Teheranu, na międzynarodowy przegląd monodramów, a także byłbym wysłannikiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych na Rok Jana Karskiego na świecie. W pewnym momencie pomyślałem: mam dylemat. Z innym spektaklem bym sobie pojeździł, ale z drugiej strony - może nie miałbym takiej satysfakcji? Jestem wdzięczny Szymonowi, że napisał to po swojemu, że stało się to moim głosem i stymuluje. Ten monodram pobudza do różnych rzeczy.

Oczywiście - jeżeli chce się prześledzić historię Karskiego - mój monodram jest oparty na prawdziwych wydarzeniach. Natomiast cała historia jest alternatywna. Na pewno nie jest to monodram edukacyjny. Ci, którzy nawet znają historię Karskiego, czasami mają trudność w poukładaniu wszystkiego, ale często widzę na twarzach widzów chęć rozmowy i zgłębienia tematu. Z tego się cieszę.

Monodram otrzymał nagrodę w Koszalinie. Jak na pana wpłynęło to wyróżnienie?

- Nagroda przyniosła sporo radości i myślę, że dodaje dobrych emocji do dalszej pracy. Oglądałem wszystkie konkursowe monodramy teatralne, które były wystawiane w różnych miejscach: w Centrum Kultury 105, a także "Domku Kata". Sam otwierałem konkurs. Wystąpiłem w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym.

Miał pan ochotę odbyć trasę przerzutu Karskiego osobiście?

- Co roku po trochu. W tym byłem w Marcinkowicach pod Nowym Sączem, gdzie mój dziadek spławił Karskiego kajakiem. W leśniczówce u Feliksa Widła, w majątku Jana Morawskiego, dochodził do siebie. To miejsce dziś wygląda inaczej, ale stodoła być może jest jeszcze ta sama. Pobyt Karskiego upamiętniono tabliczką. Teraz mieszka tu organista, który jest rodzinnie powiązany z Feliksem Widłem. Jest wspaniały proboszcz, który też opowiedział kilka tajemnic tej akcji. Także wymieniliśmy się naszymi doświadczeniami. Podjechaliśmy w to miejsce, sprawdziliśmy, którędy mogli iść. Jest tam taka wysoka skarpa. Korespondowałem z Bogusławem Wołoszańskim na temat próby inscenizacji akcji odbicia Karskiego, ale na razie chyba jest zajęty złotym pociągiem.

Kiedy zdecydował się pan na aktorstwo, co takiego pociągającego jest w zawodzie?

- W teatrze pasjonowały mnie zawsze kulisy - ile tam jest różnych skarbów - myślałem, i strasznie mnie to pociągało. Jako dziecko chodziłem po kulisach opery we Wrocławiu i bardzo podobał mi się ten tajemniczy klimat. Ta ostateczna chęć, żeby zdawać do szkoły aktorskiej, pojawiła się kilka miesięcy przed zakończeniem mojej licealnej przygody. Intensywne przygotowania zacząłem koło listopada. Wcześniej próbowałem wielu rzeczy i może nie byłem aż tak częstym bywalcem teatrów wrocławskich, ale wiedziałem, gdzie są, oczywiście. Czasami nie trzeba poznać całego repertuaru, żeby wiedzieć, co porusza. Ja miałem takie przedstawienia, jedno - dwa, które mnie poruszały i dawały wyobrażenie o tej wrażliwości, i to mnie kierowało. Nigdy nie wiadomo, co budzi emocje - czy piękna odyseja filmowa, czy obraz?

...albo mistrz, od którego się uczy, wzoruje?

- Jest wielu wspaniałych twórców. Na myśl bardzo szybko przychodzą mi Janusz Gajos czy Jerzy Radziwiłowicz, do którego, nawet ktoś kiedyś mówił, jestem trochę podobny. Może to zbyt daleko idące porównanie, ale wziąłem to za bardzo dobrą kartę. Miałem zajęcia z Mariuszem Benoit, którego bardzo cenię. Poszukuję takiej ekspresji, która jest w środku, a niekoniecznie objawia się, prozaicznie powiem, w machaniu rękami i bieganiu po scenie. To pewnie przychodzi z wiekiem.

Jaką radę dałby pan komuś, kto chciałby studiować w szkole teatralnej?

- Na szafce kolegi obok miałem słowa Jerzego Radziwiłowicza pochodzące z wywiadu, które brzmiały mniej więcej tak: "Kto przy zdrowych zmysłach, mając 18-19 lat, może dokonać właściwego wyboru drogi życiowej"? Z mojej strony nie było to ani wyrafinowane, ani obliczone. To po prostu była potrzeba. Pewien wpływ miała rodzina, wychowanie - teatr czy opera zawsze były blisko. Kierowałem się uczuciami. Nie myślałem za bardzo, co będzie potem. Więc jeśli ktoś czuje, że to jest dla niego, niech spróbuje.

Pan przyjechał z Warszawy uczyć się rzemiosła na prowincji.

- Znam takich, którzy trzymają się stolicy rękami i nogami, i nie robią nic. Spotkałem się z dyrektorem Markiem Mokrowieckim. Nie odrzucił mnie od razu. Rozmowy trwały. Szybko przyszły te piękne propozycje. Przeżyłem wspaniałe przygody. Gdzie indziej być może nie byłyby mi powierzone takie role jak tu. Dyrektor Mokrowiecki szedł mi na rękę, jeśli chodzi o działania poza teatrem, użyczał sali do prób. Ja odwdzięczam się, promując płocki teatr. Monodram to moja własna produkcja, ale teatr jako partner "jeździ ze mną na plakacie". A co do dalszych planów, dawniej było zdrowym objawem, żeby co 3-4 sezony aktor zmieniał teatr. Teraz jest to mocno utrudnione z różnych względów, niektórych niepojętych dla mnie. Zobaczymy, co czas przyniesie.

Która rola zagrana na płockiej scenie wydaje się panu najważniejsza? Współpraca z którym reżyserem dała najwięcej? Przypomnijmy, że zaczął pan bardzo mocno - od roli Hamleta.

- Tak, to budzi uśmiech zawsze, z mojej strony także, bo Hamleta, jak Wyspiański pisał, tak parafrazując, nie da się zagrać optymalnie. Można tylko wybrać którąś z wersji wydarzeń. Ja zaproponowałem swoją. Myślę, że gdy dyrektor wznowi spektakl w tym sezonie, to będzie jeszcze inny Hamlet. Od tamtego czasu zdobyłem nowe doświadczenia, też na scenie, które na pewno chciałbym wypróbować. Pod względem zadania aktorskiego cenię sobie też "Trzech mężczyzn w różnym wieku" i współpracę z Julią Mark.

Ostatnio możemy pana oglądać w bardzo osobliwej roli w spektaklu "Psie serce" wg Bułhakowa. Gra pan transwestytę.

- Tak mnie obsadzono i próbowałem się z tym zmagać. Z reżyserem Krzysztofem Prusem spotkałem się pierwszy raz. Bardzo dokładnie omówiliśmy sobie czego on chce, czego my chcemy. Niekiedy podczas pracy mieliśmy różne zdania, ale miejmy nadzieję, służyło to dobrym rezultatom. Nasz impresario - Patryk Nowakowski, który wyprodukował całość, ma plany, żeby z "Psim sercem" pojeździć. Mam nadzieję, że się uda. Dopiero w kontakcie z widzem następuje weryfikacja i pewnego rodzaju sprawdzenie, czy to porywa, czy zafunkcjonuje. Widownia nie musi zaraz klaskać, chwalić, może być nastawiona negatywnie, ale dla mnie jest mile widziane, żeby były jakieś emocje. Nawet może skrajne, to wtedy pobudza. To jest taka partnerska rozgrywka.

Jest pan aktorem zdecydowanie teatralnym, czy może ma pan już doświadczenia filmowe?

- Teatr jest świetny. Można przyjść na próbę i próbować do woli. Nikt nie mówi, tak jak w filmie - kolejne ujęcie. Ale zdarzyło mi się grać w produkcjach filmowych, i jest to wspaniałe uczucie. Ostatnio w kręconym na płockim molo filmie "Kochaj" zagrałem Okropnego faceta - tak nazywała się moja rola. Gość w pewnym momencie na weselu zaczyna być namolny, zaczepia główną bohaterkę - Olgę Bołądź, i sytuacja będzie się rozwijać. W marcu do kin wchodzi film opowiadający historię Roja. Zagrałem tam rolę drugoplanową.

Wystaje pan na Chełmskiej, jeździ na castingi?

- Mocno się staram, żeby być w miejscach, gdzie są reżyserzy i castingi. Jest to bardzo ważne, aby dać się zauważyć. Czasami zdarza się, że reżyser obsadowy sam proponuje rolę, jak było w przypadku filmu "Kochaj". Na razie scena mnie przyjmuje, mam takie odczucia przynajmniej.

Lena Szatkowska
Tygodnik Płocki
30 września 2015
Portrety
Sebastian Ryś

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...