Jak skutecznie zabić Szekspira

13. Międzynarodowy Festiwal Szekspirowski - podsumowanie Jacka Wakara

Tegoroczna XIII edycja gdańskiego Festiwalu Szekspirowskiego to tłumy spragnionych dobrego teatru widzów na każdym spektaklu i przedstawienia niezwykle rzadko spełniające te oczekiwania. Może impreza powinna zacząć szukać dla siebie nowej formuły?

Spośród 10 inscenizacji głównego nurtu festiwalu widziałem sześć – cztery w Gdańsku, dwa wcześniej, przy innych okazjach. Nie zobaczyłem czterech spektakli – dwóch angielskiej grupy Propeller, rumuńskiego „Hamleta” i węgierskiego „Ryszarda III”. Może były wśród nich dzieła wybitne, zmieniające ogląd całego przeglądu, chociaż uwierzyć w to trudno. 

Widziałem zatem zbyt mało, by pozwolić sobie na kategoryczne sądy, ale wystarczająco wiele, by pytać. A jest o co, bo przez trzy dni w Trójmieście można było doświadczyć czegoś na kształt rozdwojenia łaźni. Każdy seans oblegany przez otwartą na nowe doświadczenia publiczność – tej Festiwalowi Szekspirowskiemu mogłaby pozazdrościć każda podobna impreza w kraju. Jednak wyrozumiała, pragnąca teatralnego święta widownia może nieświadomie burzyć prawdziwe hierarchie, przyjmując wszystko z dobrodziejstwem inwentarza, nawet bełkot biorąc za dobrą monetę. Wtedy okaże się, że każdy festiwalowy spektakl nosił na sobie stempel jakości, a przynajmniej kilka można uznać za arcydzieła. Nic bardziej fałszywego. Z obejrzanych przeze mnie sześciu przedstawień broniłbym ledwie dwóch. Oba są produkcjami polskimi, oba dostały wyróżnienia w konkursie na najlepszą inscenizację dzieł Szekspira, a więc ich udział w przeglądzie jest całkiem oczywisty. Co jednak z zagraniczną selekcją? 

Celem pielgrzymek rzesz teatrologów do Gdyni był występ słynnej nowojorskiej The Wooster Group z „Hamletem”. Zespół mogliśmy już oglądać w Polsce z adaptacją „Fedry” oraz edukacyjno-teatralnym projektem w hołdzie Jerzemu Grotowskiemu. Oba spektakle widziałem, w obu największe wrażenie zrobiła na mnie biegłość pracowników technicznych, obsługujących przedstawienia. I nic ponadto poza poczuciem, że Elizabeth LeCompte ustawia na scenie ściany z monitorów, wyświetla na nich obrazy z dzieł, których nie jest autorką, i na nich buduje własne wypowiedzi. Wszystko zaś odbija w sobie tylko pustkę, chociaż przykrytą uczonymi enuncjacjami samej artystki. 

A jednak „Hamlet” to „Hamlet” – jak żaden inny utwór nadaje się do określenia reżyserskiej strategii, stosunku do literatury i tradycji. Dla Wooster Group mógł stać się czymś na kształt manifestu, posłużyć do sprecyzowania stylu zespołu i nazwania etapu, na jakim się znajduje. Na festiwalu miał zaś być kulminacją – punktem odniesienia wobec którego miałoby się ustawiać później inne pokazywane w Trójmieście widowiska. 

I oto mit prysł, król okazał się nagi. Za sceną wielki ekran, na rusztowaniach z metalowych prętów i rur mrowie monitorów. Obraz błyszczący, śnieżący, czasem ostry, częściej zamazany, dźwięk z rzadka naturalny, bowiem nagminnie zniekształcany przez speców od techniki. Kilka sprzętów, odbierających aktorom przestrzeń do gry, a służących do przesuwania po scenie tam i z powrotem tylko po to, by – znów – odpowiednio chrobotały. Na ekranie Richard Burton jako Hamlet w broadwayowskiej inscenizacji Johna Gielguda z 1964 roku, potem sfilmowanej i pokazanej Amerykanom w 2000 kin jednocześnie. Przed ekranem Scott Shepherd jako Hamlet, a raczej marna imitacja Burtona. Powtarza jego gesty, próbuje tych samych intonacji. Rozumiem, że ma w tym być gra z tradycją, pytanie o autonomię dzieła sztuki i o to, czym w ogóle jest „Hamlet”? Kończy się jednak na żerowaniu na cudzej twórczości z dodaniem jej wyłącznie własnej pychy i indolencji twórczej. Elizabeth LeCompte z ustami pełnymi mądrych słów dużo lepiej sprawdza się jako teoretyk niż praktyk teatru. Jej blisko trzygodzinny „Hamlet” to poglądowa lekcja zabijania Szekspira, wykład na temat tego, jak nadużywane ponad wszelką miarę nowe technologie niszczą teatr, rugują z niego nawet źdźbło wzruszenia. Przedstawienie pozbawione napięcia, dramaturgii, z konfliktami płaskimi jak w telenoweli i aktorstwem, które przemilczę. Jedynie rzadkie chwile, gdy nic nie zniekształcało sylwetki i głosu Burtona, przypominały, że to mimo wszystko Szekspir. 

Jednak LeCompte i nowojorczycy mogą być z siebie zadowoleni. Na festiwalu zrobiono z nich innowatorów teatru, trójmiejscy recenzenci zakłopotanie zagłuszyli zachwytem. Przeczytałem więc, że ten „Hamlet” to kopia, która jest oryginałem (sic!) oraz spektakl na miarę XXI. Papier cierpliwy… 

Przyjazd The Wooster Group pochłonął, jak przypuszczam, lwią część budżetu imprezy. Korzyść z tego jedynie taka, że na naszych oczach padł teatralny mit. Inny padł wcześniej w Toruniu, gdy na Kontakcie po raz pierwszy w Polsce pokazano „Warum Warum” Petera Brooka. Nikt Brookowi wielkości nie odbiera, ale przygotowany przez niego monodram Miriam Goldschmidt to gruncie rzeczy jedynie pogadanka o tym, że teatr jest dobry i dobrze, że istnieje. Rozumiem, że na Festiwalu Szeskpirowskim gościł ze względu na to, że w scenariuszu są cytaty z autora „Makbeta”. 

Brook pozostaje Brookiem, ale co dało widzom obejrzenie „Kupca Weneckiego” z Bremen Shakespeare Company? Może świadomość, że Szekspir nie może się bronić, dlatego dopuszczalne są nawet najbardziej niedorzeczne adaptacje jego sztuk. Albo przeświadczenie, że mówienie o sile niemieckiego teatru to czysty frazes, skoro aktorzy z Bremy zaprezentowali się jako bezradni amatorzy, im bardziej oddani swym działaniom na scenie, tym bardziej śmieszni. To zresztą w sumie nie ich wina. Robią, co mogą, umieją, ile umieją. Tylko kto w takim razie zaproponował im udział w prestiżowym festiwalu, skupiającym najistotniejsze szekspirowskie inscenizacje z całej Europy? 

Na tym tle zaskakująco wypadł „Sen nocy letniej” z Globe, przygotowany na coroczny objazd londyńskiego teatru. Grany w cudownej scenerii Teatru Leśnego we Wrzeszczu ujmował świeżością i dowcipem. Wystarczyło. 

Prawdziwą zaś dyskusję z Szekspirem przyniosły przedstawienia polskie – „Poskromienie złośnicy” z gdańskiego Wybrzeża oraz opisywany już w „Dzienniku” „Otello – wariacje na temat” z łódzkiego Teatru Jaracza. Tyle że do ich obejrzenia nie trzeba osobnego festiwalu.

Jacek Wakar
Dziennik
10 sierpnia 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia