Jaka piękna katastrofa

"Persona. Ciało Simone" - reż: Krystian Lupa - Teatr Dramatyczny w Warszawie

Niegotowe, pęknięte, wręcz nieudane przedstawienia Krystiana Lupy, jak "Persona. Ciało Simone", pokazują najlepiej skalę jego eksperymentów, złowrogie pułapki, w jakie wikła się jego teatr.

"Ciało Simone" miało być kontynuacją "Marilyn", miała koncentrować się wokół bohaterek jak najdalszych od ikony i mitu Monroe, funkcjonujących na innej częstotliwości, oddzielonych od życia zasłoną metafizyki. Spektakl zaczyna się w tej samej przestrzeni co poprzednia część tryptyku: hala zdjęciowa, w której Marilyn schroniła się przed światem, pełni tym razem funkcję sali prób, gdzie młody, ekscentryczny reżyser Artur (Andrzej Szeremeta) przygotowuje się do realizacji spektaklu o Simone Weil. Kolejno oglądamy sceny udzielania wywiadu na temat nowej realizacji, rozmowy z pożyczoną od Bergmana Elżbietą Vogler, aktorką, która po 30 latach wraca do zawodu (Małgorzata Braunek). Słuchamy jej wątpliwości, czy powinna brać rolę francuskiej filozofki. Czy to jest fair robić spektakl o Simone, przeciwko niej, z nienawiścią do jej tez, z niewiarą w jej szczerość. Do prób jednak dochodzi - Artur rozpętuje na scenie długą improwizację, jakby podróż do wnętrza jednego z opisanych przez Weil snów: o tajemniczym młodzieńcu, który prowadzi ją na poddasze starego domu, częstuje chlebem i winem, pokazuje świat i człowieka od innej strony. To Chrystus albo tylko ponętny mężczyzna, do którego pokoju wdziera się grupa wyrzutków i degeneratów: prostytutki, szaleńcy, ekshibicjoniści. Improwizacja z udziałem młodych aktorów ma być pułapką na Elżbietę, ma zmusić ją do niekontrolowanej reakcji, obudzić w niej zmysły, skompromitować jej własne widzenie chrześcijaństwa i postaci Weil. Improwizacja zostaje jednak urwana - aktor (Adam Graczyk) nie zrobił ostatecznego gestu, Elżbieta rzuca rolą, ale zostaje sama na noc w hali, jak Marilyn tuż przed śmiercią, a raczej przyśnieniem w śmierci po zażyciu zbyt dużej dawki tabletek nasennych. I tak jak Marilyn miała widzenie uczty, na której dokona się jej samospalenie, tak i do Elżbiety przychodzi wizja. Pojawia się Simone Weil (Joanna Szczepkowska). Rola rozmawia z aktorką, a może wątpliwości jednej cierpiętnicy współbrzmią z wątpliwościami drugiej. Tajemnica Simone nie zostaje rozwikłana. Bóg nie materializuje się w żadnej z postaci. Elżbieta gasi światłość - zamiast w ogniu dusza Simone płonie w ciemności i ciszy. Powyższa rekonstrukcja zdarzeń scenicznych to oczywiście tylko ułomek intencji Lupy. To, co najważniejsze, wydarza się przecież u niego w aktorskim pomiędzy, w migotaniu stanów emocjonalnych i sensów, sprofanowanych aktach całkowitych. Przynajmniej w spektaklach Lupy z okresu, jaki rozpoczął się "Factory 2". Lupa usuwa się w tych realizacjach w cień, jego scenariusze są tylko podpórkami dla kreacji aktora. Jeśli głowy realizatorów i wykonawców są zaprzątnięte czym innym - przedstawienia nie ma. 

Obejrzałem "Ciało Simone" na drugim w kolejności pokazie, trzy dni po osławionej "gołej pupie" Joanny Szczepkowskiej, wystawionej, jak utrzymywała bohaterka skandalu, przeciwko Lupie, teatrowi eksperymentalnemu, aktorskim "fundamentalnym obnażeniom". Nie mnie oceniać, czy gest aktorki był wynikiem emocjonalnego niezrównoważenia, czy szczegółowo zaplanowaną, ale nieetyczną akcją. W każdym razie skutki tej demonstracji okazały się opłakane. I choć przyszedłem na spektakl w momencie, gdy konflikt aktorki z reżyserem wydawał się załagodzony, interpretacja finałowej sceny miała wrócić na wypracowane podczas prób tory, a Szczepkowska grać dalej Simone, zobaczyłem smutny, rozpaczliwie niewyrazisty szkielet konstrukcji, na której dopiero ma się rozpiąć pajęczyna sensów, intonacji i emocji. Było tak, jakby nagle wszyscy wykonawcy oślepli, stracili pewność siebie, świadomość celu, do którego ma prowadzić ich gra. Lupa oglądał to jak zwykle w Dramatycznym - siedząc na balkonie, z początku pochrząkiwał, poświstywał i chichotał jak to on. Szybko ucichł, co zawsze jest bardzo złym znakiem dla aktorów, bo to trochę tak, jakby dyrygent gubił batutę. W pierwszej scenie po przerwie uciekł z widowni, co już wróży jak najgorzej, gdyż zdarzyło mu się chyba tylko parę razy w życiu. Nie dziwię się reżyserowi, który zawsze jest czuły na zmiany i obniżki aktorskiej formy, pułapki fałszywych tonacji. Bo spektakl "Persona. Ciało Simone" w kształcie, jaki przybrał po skandalu ze Szczepkowską, okazał się niewyobrażalną wręcz katastrofą. Najgorszym dziełem Lupy od blisko dekady. Po wypadnięciu jednego z elementów kompozycja ciał, głosów i prywatności aktorów przestała funkcjonować. Rozumiem, że Lupa kalkulował sobie niebezpieczeństwo obsadzenia Braunek w roli Elżbiety. Aktorka bez teatralnej przeszłości, prywatna, zagubiona miała dźwigać ciężar przedstawienia. Reżyser chciał kontynuować milczenie Vogler od Bergmana jej faktyczną nieobecnością we własnej historii. Nie chciał pomagać jej silnie skontrastowanym tłem, dlatego wybrał z Dramatycznego aktorów przygaszonych, zapętlonych we własnej niemożności, poszukiwaniach wyrazu. Rozmazane tło ma na celu ukrywanie jednej aktorki przezroczystej techniki równie niezmaterializowanymi technikami innych. Nawet Szczepkowska jako Simone miała funkcjonować na innych zasadach niż Braunek. Być kobietą utkaną ze sprzeczności, kadłubkiem rzeczywistej osoby, jaki ocalał po boju, który stoczyli o nią Artur i Elżbieta. Andrzej Szeremeta nie poradził sobie z rolą reżysera, choć to logiczne, że ją dostał, przecież zawsze był w jakimś sensie porte parole Lupy (jako Trieplew, jako Gambetti), innym głosem mistrza niż ten, który zwykle wyraża Piotr Skiba. Metodę Lupy zdezawuowała nawet groteskowa zemsta aktorki. Bo po co tak ryzykować, ciąć starą estetykę i szukać nowego, z nowymi ludźmi, skoro ci odwdzięczają się takim gestem? Lupa chciał pokazać w "Ciele Simone" dwa przebudzenia - Vogler, czyli Braunek, i Silone, czyli Szczepkowskiej. Mówiąc metaforycznie: Braunek otworzyła oczy, broniła swej nieefektownej postaci,

opowiadała historię własnego zamknięcia. Szczepkowska (w wersji, którą widziałem) pozostała w niedopasowaniu, oswajaniu siebie jako ciała obcego w teatrze Lupy. Rozstrojenie sensów i intencji tematów obu aktorek biło niemal z każdej sekundy finałowej sceny spotkania. Ale Braunek miała przynajmniej wielką scenę niewypowiedzianego monologu wewnętrznego, kiedy stoi wtopiona w ścianę, malutka, pogubiona, a nad jej głową na ekranie pojawiają się litery, słowa, zdania z Simone. Wygląda to tak, jakby jakiś Bóg pisał to po jej duszy.

Lupa zatrzymał się w pół kroku, stosując metodę atakowania swoich bohaterów - w tym przypadku Simone, nie wytoczył na tyle silnych argumentów przeciwko niej, by zrównoważyły obronę Braunek i Szczepkowskiej. A cytowane przez Artura tezy o konieczności "zniszczenia własnego ja", fakty świadczące o samozakłamaniu Weil nie porywają do krucjaty przeciwko niej. Żeby Simone przyszła w finale czysta, piękna i nieobjęta, trzeba było ją wcześniej doszczętnie splugawić. A przed tym Lupa się cofnął.

Cóż, niegotowe, pęknięte dzieła Lupy bywają wręcz najciekawsze w jego dorobku. Bo pokazują skalę jego eksperymentów. Ale takie katastrofy jak ta i bunt Szczepkowskiej mogą rozpocząć akcję kwestionowania wyjątkowego statusu Lupy w polskim teatrze. Różne poczciwe dusze ze środowiska aktorskiego będą znów stawiać zarzuty hochsztaplerstwa. Smutne. Może Lupa ma rację, mówiąc, że prawdziwa premiera "Ciała Simone" będzie na wiosnę, z Mają Ostaszewską jako Weil. Mam nadzieję, że afera wokół Simone i klęska tej wersji spektaklu stanie się dla Lupy pretekstem do dalszej pracy. Środkowe części trylogii Lupy zawsze bywają słabsze - pamiętacie "Maltego"? Kiedy powstanie część o Gurdżijewie - jeśli powstanie - wyrówna proporcje i męczarnie z Simone będą tylko drogą do celu.

Łukasz Drewniak
Dziennik Gazeta Prawna
5 marca 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia