Jeden aktor, wiele kreacji

Zastanawiające jest, jak niewiele trzeba, żeby powstał teatr. Najprostszą jego definicją jest chyba ta podawana przez Petera Brooka: dwie deski i namiętność. Czego zaś potrzeba, żeby powstał dobry teatr? Dobrego aktora przede wszystkim.
Przyglądanie się spektaklom, angażującym tylko jednego aktora, jest niczym badanie stanu teatru w jego najprostszej postaci, trochę zaś jak bezpośrednia rozmowa z artystą. Rozmowa ta często dotyka tematów trudnych, choć bywa i porcją dobrej rozrywki. Monodram jest formą bardzo wymagającą, ale też bardzo wdzięczną. Dobrze potraktowany, daje widzom mnóstwo radości czy tropów do analiz, aktorowi zaś okazję do pełnej prezentacji kunsztu. Toruńskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora były wydarzeniem ze wszech miar szczególnym. Po wielu perturbacjach i zmianach "najmniejsze teatry" wróciły do Torunia (oby na stałe!), by świętować czterdziestolecie poświęconego im festiwalu, który zmieniał nie tylko miejsca pobytu, ale i nazwy. Festiwal festiwali w swojej dzisiejszej formie, to przegląd monodramów, które zwyciężyły w konkursach odbywających się na całym świecie, a zatem z założenia prezentacja teatru na bardzo wysokim poziomie. Nie dziwi zatem, że imprezę otwierały dwie popisowe sztuki - Patty Diphusa w wykonaniu Ewy Kasprzyk oraz Yoric, czyli spowiedź błazna prezentowany przez Wiesława Komasę. Wydawać by się mogło, że dobrano je na zasadzie kontrastu, ale paradoksalnie odwoływały się one do siebie w bardzo interesujący sposób. Oto z jednej strony gwiazda porno, z drugiej zaś błazen pochodzący ze sztuk Szekspira. Dwie postaci, dwa światy i dwa wyznania, a oba czynione przez ludzi, których współczesne im społeczeństwo uznaje za dalekich od normy, za zbyt dziwnych, by ich poważnie traktować. Ona początkowo doskonale czuje się we własnej skórze, doprowadza widzów do niepohamowanego śmiechu szczerością opowieści o swoich przygodach jednej nocy w wielkim mieście. On nie mówi o sobie wiele, ale za to w sprawny sposób przemyca pytania jak najbardziej poważne: czym jest maska śmiechu, dlaczego szukamy pewności, czym jest dla nas prawda i na ile jest ona dla nas ważna? Ona sprawia, że czujemy się spokojni i bezpieczni; jest przecież tak inna i tak egzotycznie niepoważna. On jest postacią zlepioną z kilku monologów błazeńskich, żyje życiem literackim. A mimo to w pewnej chwili ona, ubrana w połyskującą minisukienkę i w różowej peruce, stawia pytanie o swoją tożsamość i własne miejsce pośród ludzi. Zdejmując perukę, zdejmuje "przyklejoną" (przez kogo?) do twarzy maskę i sprawia, że sami siebie pytamy o to, kim jest ta kobieta - wszystkim, czego się boimy, choć tak bardzo chcielibyśmy to w sobie mieć? Projekcją męskiej wyobraźni? Żartem? Naszą wstydliwie ukrywaną potrzebą ekstremalnych doznań? Jej makijaż przypomina twarz współczesnego cyrkowego błazna: przerysowane łuki brwiowe i zbyt długie rzęsy. On nie ma innego makijażu poza tym, który sam sobie nakłada na twarz w scenie finałowej, nie po to, żeby wyglądać lepiej, ale raczej żeby spojrzeć w lustrze na taką twarz, jaką my chcielibyśmy mu dać. On także jest tym, który pyta nie siebie, ale nam stawia zadanie do rozwiązania - sprawdzić, co jest pod warstwą śmiechu i pozorem zabawy, dlaczego przywoływane przez niego trzy ballady są "smutne, czyli bardzo wesołe", gdzie pośród sprzedawanych przez błazna błyskotek, jest prawda i dlaczego wszystkie jego błyskotki kupujemy, choć nie są szczególnie ładne? Aktorstwo obojga artystów jest tak dobre, że nie pozwala tylko dobrze się bawić, słuchając rozbrajająco szczerych wyznań i błazeńskich przemyśleń. Przemyślana, wielowarstwowa kreacja w obu wypadkach zmusza do pytania o granice kreacji naszych własnych wizerunków, o szczerość w stosunku do ról, które narzuca jednostce społeczeństwo, o prawdę i pozór. A wszystko to niepozbawione jest lekkości i dobrze trafia do widza. Patty w wykonaniu Ewy Kasprzyk nawet głos ma najpierw pełen naiwnej radości, potem coraz bardziej poważny. Zaś błazen Wiesława Komasy porusza się z wielką delikatnością, stąpając na palcach, zataczając ramionami koła i harmonizując rytm słów z rytmem gestów, co czyni jego postać barwną, chwilami nierealną, ale przez cały czas przyciągającą i skupiającą uwagę widza. Podobnie interesującą i wręcz zmuszającą do dialogu postać w swoim monodramie Oszalała stworzyła drugiego dnia festiwalu Magdalena Tkacz. Jedna z najmłodszych osób, które zaproszono do Torunia, co więcej amatorka, zaprezentowała swoją bohaterkę w wyjątkowo przejmujący sposób. O takich postaciach pisze się banalnie, że nie można obok nich przejść obojętnie - obok staruszki ze sztuki Anatola Wierzchowskiego przejść nie można nawet dosłownie, bo ta zagaduje do widzów, siada na wolnych krzesłach i rozmawiając z publicznością nieśpiesznie snuje swoją historię. Oto kobieta, której prostolinijność i otwartość sprawiają, że przypominamy sobie te wszystkie staruszki, które uważaliśmy za wariatki, kiedy karmiły stada podwórkowych kotów. I uśmiech zamiera nam na ustach, bo opowieść oszalałej kobiety rozpoczyna się wspomnieniem bólu po stracie ukochanej klaczy - bólu tak wielkiego, że odbierającego przytomność. Nie ma w tym histerii ani pozy, jest szczerość, która niemal zawstydza odbiorcę. A jednak daleko postaci kreowanej przez Tkacz od patosu: jest często zabawna, sama ożywia się i uśmiecha, wspominając wakacje nad morzem czy wesela sąsiadek, by potem popaść w zadumę nad swoim nieszczęśliwym małżeństwem i znikomym kontaktem z dziećmi. Byłoby to być może przedstawienie banalne, gdyby nie fakt, że między wierszami historii samotnej kobiety prześwituje jej niepospolita wrażliwość i duchowość tyleż prosta, co potężna. Czy naprawdę widzimy tu oszalałą staruszkę, która rozmawia ze zmarłymi? Może to raczej ona widzi to, co dla nas pozostaje zakryte? Poruszanie sfery sacrum i profanum bywa dla twórców teatru zgubne, bo bardzo tu łatwo o tanie i fałszywe gesty. Na szczęście z tej konkretnej próby teatr wyszedł obronną ręką, a to dzięki wiarygodnej i subtelnej grze aktorskiej oraz niedosłowności tekstu. Młode aktorki, prezentujące swoje monodramy, naprawdę dobrze sprawdziły się w swoich rolach. Ołena Cikuj, studentka zaledwie pierwszego roku PWST w Krakowie, prowadziła swój monolog precezyjnie i niemal zimno, bez zbędnych emocji, co pozwoliło na wydobycie z jej słów historii dziewczyny, którą brak realnej możliwości obrony i zamknięcie w pułapce brutalnego traktowania doprowadziły do zbrodni na własnym ojcu. Nie było to wyznanie morderczyni, w które zazwyczaj trudno jest wierzyć. Była to raczej solidna garść wspomnień, podanych za pomocą ascetycznych środków - cały spektakl opiera się bowiem o potęgę słowa. Tytułowe pytanie Dlaczego ja? nabiera ex post dodatkowych znaczeń. Nie jest krzykiem ofiary, jest pytaniem o okrutną logikę zdarzeń, o których mówi aktorka ze sceny. A wszystko zagrane wyraziście, ale oszczędnie, niemal z chirurgiczną precyzją. Niestety sporo gorzej miała się sprawa w przypadku sztuki Podróż do zielonych cieni, którą samodzielnie przygotowała Anna Kutkowska (adaptacja, reżyseria, scenografia i wykonanie). Tekst Finna Methlinga nie jest tekstem łatwym, ponieważ bardzo szybko może nabrać znamion nieznośnej lekkości i banału. Inscenizacja Kutkowskiej nie umknęła niestety żadnemu z tych niebezpieczeństw. Bohaterka, opowiadająca o swoim życiu, zdawała się być infantylną dziewczynką nawet wtedy, kiedy wspominała czas ciąży czy swoje relacje z wnuczkiem, zaś poetycka maniera podawania tekstu chwilami ustępowała nachalnie naturalistycznej. Nie obyło się nawet bez bardzo dosłownego porodu, o który autorka tekstu obawiała się chwilami, czy oby na pewno nie był krwawy. Na szczęście wyrównany i wysoki poziom pozostałych polskich przedstawień pozwalał nie mieć obaw, co do przyszłości polskiej sztuki aktorskiej. Bronisław Wrocławski brawurowo zagrał kilka zupełnie różnych postaci, czasami śmiesznych, czasami żałosnych, ale zawsze barwnych i wyrazistych. Seks, prochy i rock'n'roll przyciągnął dużą widownię i nagrodzony został długą owacją na stojąco - absolutnie zasłużoną, bowiem tylko wytrawny atrysta potrafi utrzymać uwagę widza przez ponad dwie godziny i zawładnąć myślami widowni, oferując nie tyko rozrywkę, ale i katalog typów ludzkich ze wszystkimi ich przywarami do oglądania "ku przestrodze". Dzień trzeci i ostatni spotkań - ochrzczony dniem międzynarodowym - zapewnił wrażenia odmienne, ale równie intensywne. Spektakl Nikołaja Urumowa (niestety nietłumaczony, co mocno ograniczyło możliwość śledzenia, nacechowanego emocjami monologu) zaskakiwał przede wszystkim wymownością gry bułgarskiego aktora i prostotą rozwiązań scenograficznych - Życie w kartonach odbywało się istotnie w kartonach, doskonale jednak przystosowanych do bycia domem, a chwilami nawet kawiarnią czy biurem. Ostatnie chwile życia bezdomnego inżyniera, szukającego towarzystwa i zrozumienia, jego krzątanina, gorliwa i niepotrzebna, sugestywnie ukazywały człowieka, wykluczonego z systemu społecznego, wygnanego na margines zapewne w związku z przemianami ustrojowymi czy ekonomicznymi. Temat to nadal bliski państwom Europy wschodniej, być może dlatego można było swobodnie dopowiedzieć sobie wszystkie te słowa, których zrozumienia brakło. Powróciło niczym echo pytanie o to, jak definiujemy siebie na podstawie ról społecznych, jak oceniany innych i gdzie jest nasze miejsce wśród tak rozmaitych ludzi i ich zadziwiających historii. Refleksję nad tymi zagadnieniami podsyciło dodatkowo ostatnie przedstawienie, będące jednocześnie spotkaniem z kulturą radykalnie odmienną, bo afrykańską. Pretendent do tronu Kamerunu (sic!), Felix Kama, wspominał swoją rzeczywistą podróż do Europy - która stała się kanwą spektaklu Gdzie jest lepiej? - i opowiadając o swoich wrażeniach delikatnie, ale bezlitośnie obnażał różnice kulturowe, których istnienia nawet nie przypuszczalibyśmy, a które okazywały się dla nas czasami zawstydzające. Chcąc pokazać, że różnić się można pięknie, a rozmawiać i uczyć się od siebie zawsze warto, Kama skończył swój spektakl, częstując widzów ślimakami i ucząc ich jeść te specjały tak, jak czyni się to w Kamerunie. Teatr zmieszał się z życiem, kultury europejskie z afrykańskimi, a problemy relacji do drugiego człowieka czy miejsca, które zajmują w społeczeństwie silne indywidualności i ludzie niezwykli, nabrały tylko wyraźniejszego zabarwienia. Być może teatr jednego aktora, z racji swojego kształtu, jest predestynowany do podejmowania tematów dotyczących człowieka, jego historii, radości, lęków i kłopotów - kto bowiem może o tym mówić bardziej interesująco i przekonująco niż człowiek, który stoi twarzą w twarz z człowiekiem; choćby jeden z nich stał na deskach sceny, drugi zaś siedział w fotelu. A może ostatecznie wszystkie opowieści są w jakiejś mierze opowieściami o ludziach, bo to ludzie stoją za historią, radością, lękami i kłopotami innych ludzi? Przyglądając się toruńskiemu festiwalowi festiwali, można zauważyć że wiele z pytań, które trapią nas samych, a dotyczą kondycji człowieka w niejednolitym i niejednoznacznym świecie, to pytania, które stawiamy sobie bez względu na wiek i miejsce zamieszkania. Dobrze, że teatr jest gotowy na taką rozmowę. Teatr Baj Pomorski w Toruniu Toruńskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora Toruń 23 - 25 listopada 2007r.
Józefina Bartyzel
Dziennik Teatralny Toruń
14 grudnia 2007

Książka tygodnia

Hasowski Appendix. Powroty. Przypomnienia. Powtórzenia…
Wydawnictwo Universitas w Krakowie
Iwona Grodź

Trailer tygodnia