Jeden z dziesięciu

"Dekalog" - reż. Tian Gebing - Narodowy Stary Teatr w Krakowie

Dzięki pojawieniu się Tiana Gebinga w Starym Teatrze mógł dokonać się transfer międzykulturowy z pola awangardowej sztuki chińskiej na grunt polski. Jednak ta przedziwna fuzja przypominała bardziej błądzenie w meandrach trudności komunikacyjnych, niż była sprawnie wykonanym przeszczepem zespalającym obie tkanki. Niestety, w strugach deszczu utonął ogromny potencjał jaki niósł ze sobą pomysł wystawienia dekalogu z perspektywy azjatyckiej.

Jest to zjawisko bez wątpienia bezprecedensowe, gdyż rzadko na polskich scenach możemy doświadczyć tego typu teatru – cielesnego, fizycznego do granic wytrzymałości. Takiego, gdzie aktorzy filtrują swoją ekspresję nie przez psychoanalityczną analizę postaci, lecz wyłącznie przez ruch i wymagającą choreografię. A szkoda. Otwierająca scena jest tego dowodem. Świetna Małgorzata Gałkowska, której powierzono do interpretacji pierwsze przykazanie styka się z Yan Lei, a mianowicie przykazaniem dziesiątym. Alfa i omega, początek i koniec dekalogu. To bowiem dialog dwóch kultur, duet ciał, pożądań, enigmatyczna rozmowa na styku dwóch światów, która później przerodzi się w rozpaczliwą wymianę zdań w poszukiwaniu tłumacza. Niestety, scena ta straci swoje podstawowe znaczenie po wyjeździe chińskich aktorek.

Zderzamy się z różnym, często zakrzywionym odbiciem lustrzanym nakazów dekalogu przepisanych przez pryzmat ich funkcjonowania w zachodniej cywilizacji. Są one ubrane w luźno wyselekcjonowane, pretensjonalnie brzmiące aliterackie zlepki słów. Tekstu dramaturgicznego mogłoby tak naprawdę nie być, jego pojawienie się zakłóca tylko odbiór sfery wizualnej. Wielkim pożytkiem dla spektaklu byłaby możliwość użycia przycisku z funkcją „wyłącz głos, zostaw część wizualną i muzykę".

Z pewnością należy wyrazić uznanie dla wytrzymałości aktorów, którzy szczególnie w ostatniej scenie dokonują niebywałej transgresji cielesnej o posmaku rytualnym. Także wcześniejsza scena z wrzucaniem przez Błażeja Peszka woreczków do bramki, której z ogromnym poświęceniem próbuje strzec Szymon Czacki jest naprawdę widowiskowa. Walczący w imieniu praw pracowniczych jako trzecie przykazanie, Czacki wspólnie z Yanan Wang robią fizycznie coś niebywałego. Ich niemal kaskaderskie zdolności podczas serii upadków zasługują na wielkie uznanie. Pękające woreczki trafione w drewniany pal rozpryskują się, podobnie jak fajerwerki na wideo.

Podobnie jak wizualizacje, a także scenografia, która wraz z kolorowym światłem tworzy przedziwny klimat. Powiewają swobodnie lekkie, przezroczyste foliowe zasłony, w tle przez dłuższy czas obserwujemy padający na chodnik deszcz. Jest to tło dla wkraczających obrazów, które swoimi ciałami malują przed nami aktorzy. Niestety są w stanie tylko zadowolić oko na jakiś czas, gdyż na dłuższą chwilę nie są w stanie przykuć uwagi widza. Nie produkują sensów, o które można się oprzeć w tak długich scenach, które gdy niezrozumiałe, po dłuższej chwili konsternacji przeradzają się mimowolnie w groteskowe.

Całe doświadczenie przypomina stąpanie po niepewnym gruncie sztuki awangardowej, gdzie niebywałą siłą jest strona wizualna. W pamięci zostają sceny zbiorowe, bowiem dzięki choreograficznemu reżimowi aktorzy grają tak mocno, aż niemal trzęsie się ziemia. Ich ciała raz po raz uginają się pod metaforyczną opresyjną stroną religii, która wyznacza zasady moralne i przywołuje do pionu. Nakaz to brzemię, które wtłacza człowieka do określonej formy wypracowanych przez ludzkość etycznych kodeksów. Tym bardziej, że we współczesnym świecie przestrzegane są wybiórczo z niemałą hipokryzją.

To raczej zbiór impresji wizualnych dotyczących początków kultury judeochrześcijańskiej, nieroszczących sobie prawa do objaśniania znaczeń. Rewizja fundamentów naszej kultury, wraz z jej opresyjnym systemem. Widz zostaje sam z tym, co jego wyobraźnia wyciągnie dla siebie z tego spektaklu. Nie brakuje scen z epickim rozmachem, gdy odbiorca może posilić się niemal wizualną ucztą. Cóż jednak z tego, gdy kolejne wydarzenia są tylko luźno, a czasem wcale, niepowiązane ze sobą. Wbrew wcześniejszym zapewnieniom nie naświetlają się wzajemnie, nie przeglądają się w sobie. Nie jesteśmy świadkami narodzin nowych sensów, nie odwiedzamy nowych, nieznanych rejonów. Widz jest raczej skonsternowany tym enigmatycznym spektaklem. Jego treść jest bowiem tylko szczątkowo czytelna, szwy nie trzymają poszczególnych części patchworku, ponieważ ciężko złapać się czegokolwiek.

Nie chodzi o dawanie wskazówek, czy wyjaśnianie „co autor miał na myśli" dzięki opisowi kuratora sztuki współczesnej. Tworzenie impresji dzięki użyciu ciała jest nierzadko bardziej silne i rażące w wyrazie scenicznym, niż niejeden monolog z głębi trzewi. Przede wszystkim dzięki temu, że fizycznie można oddać sensy uniwersalne, wywołać pewne stany ducha bez użycia choćby słowa. Takiego teatru eksploatującego bardzo silnie fizyczną stronę tworzenia znaczeń niezwykle nam brakuje. Niestety, w tym wypadku poza kilkoma scenami, w których to zagrało, reszta błądzi gdzieś w niewiadomym kierunku. Żałuję, że ten przeszczep kulturowy z jednej tkanki na drugą można rozpatrywać jedynie w kategoriach zmarnowanego potencjału. Niestety jedynie kilka wizualnie wysmakowanych obrazów nie jest w stanie zbudować warstwy sensów, o które może oprzeć się widz. Można próbować wyciągnąć rękę w poszukiwaniu przewodnika w podróży po tym azjatycko-polskim świecie, jednak gest ten pozostanie niezauważony.

Kinga Kurysia
Dziennik Teatralny Kraków
14 czerwca 2016
Portrety
Tian Gebing

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...