Jeden - zero dla złośnicy

o dwóch sztukach Teatru Wybrzeże w Gdańsku

Jeśli ktoś chciałby być świadkiem rewolucji w dziedzinie sztuki teatru, niech w te pędy wali do Gdańska. Oto w Teatrze Wybrzeże zrodziła się idea "spektakli zerojedynkowych". Cóż to takiego?

Trudno w ludzkim języku oddać choćby przedsmak tego fenomenu. Lepiej przytoczyć fragmenty ogłoszonego tu manifestu: Źródłem tej nazwy jest współcześnie przetworzony najważniejszy cytat teatralny - Szekspirowskie "być albo nie być". Szekspir połączony z językiem informatycznym dwudziestego pierwszego wieku. Być. Nie być. Nie być. Być. Jeden. Zero. Zero. Jeden. Proste decyzje. Być albo nie być. Tak albo nie. (...) Bez żadnych zasłon, ucieczek. Zero. Jeden. Nie oddzielamy się rampą. Gramy maksymalnie blisko, między publicznością. W każdym miejscu. Teatr tworzy się w relacji aktor-widz. (...) Gram, nie gram. Jestem, nie ma mnie. Postać, aktor. Zero. Jeden. (...) Młodzi reżyserzy tworzący spektakle zerojedynkowe mają za zadanie rozłożyć na czynniki pierwsze dramat, nad którym pracują. Zadać sobie miliony pytań. I stworzyć na nie gigabajty prostych, zdecydowanych odpowiedzi. Wejść do teatru z gruntownie przemyślaną interpretacją. Zero. Jeden. Być albo nie być. Z najmniejszej możliwej w informatyce jednostki danych - bitowego zera lub jedynki - można wykreować wszystko. Cały świat za pomocą zer i jedynek. 

Wobec tak imponujących projektów zblednąć muszą wszelkie rozwlekle dysertacje prawodawców Wielkiej Reformy, wszelkie nieśmiałe propozycje dwudziestowiecznych inscenizatorów w rodzaju, powiedzmy, Brechta, Brooka czy Kantora. Oto na naszych oczach rodzi się informatyczny prorok syntezy i prostoty. Niech słowa wasze będą: jeden, jeden, zero, zero. 

Skoro ów kopernikiański przewrót teatralny dokonuje się pod patronatem samego Szekspira, trudno się dziwić, że w nowym sezonie na afiszu Wybrzeża znalazły się dwie sztuki mistrza ze Stratfordu. Najpierw, w listopadzie, zobaczyliśmy "Poskromienie złośnicy" w reżyserii młodego, studiującego jeszcze Szymona Kaczmarka. Później, w grudniu, "Wiele hałasu o nic" w inscenizacji dyrektora gdańskiej sceny Adama Orzechowskiego. 

Nie wiem, czy Szymon Kaczmarek, przybywający z Krakowa (spod skrzydeł Krystiana Lupy), zdążył wystarczająco gruntownie zapoznać się z ideą "spektakli zerojedynkowych". Dość, że w jego przedstawieniu nie umiałem jakoś dopatrzyć się piętna tej komputerowej filozofii. Wszystko tu dzieje się w miarę normalnie, bez zerojedynkowych przyspieszeń czy redukcji. Wbrew postulatowi łopatologicznego akcentowania problemów reżyser prowadzi akcję polifonicznie, z dbałością o detale, z wrażliwością na niuanse, a co najcenniejsze - z absolutnym scenicznym słuchem zdradzającym talent, który w przyszłości powinien dać znać o sobie. Kameralna scena w dawnej malarni została ukośnie "rozciągnięta" dzięki zawłaszczeniu małego foyer. W tej asymetrycznej przestrzeni, zmuszającej widza do wychylania głowy w lewo i w prawo, rytm spektaklu opiera się na kontrapunkcie, tworzonym jednak niezwykle subtelnie, bez efekciarstwa i bez fajerwerków. 

"Poskromienie złośnicy" w wersji Kaczmarka opowiada o kryzysie męskości. Ciekawy to pomysł, wpisujący się w doświadczenia "naszych czasów", a przy tym niosący potencjał komizmu. Wszyscy panowie są tu odrobinę niewydarzeni: skapciali tatusiowie, podstarzali amanci, niepotrafiący dorosnąć "luzacy". Główny poskromiciel, Petrucchio (Piotr Domalewski), to gołowąs tuszujący kompleksy udawaną pewnością siebie. Chłopięcy wygląd, niezgrabne ruchy, rozbiegane oczy, ubiór biednego studenciny z prowincji - wszystko to jaskrawo kłóci się z wyznaczoną mu (przez Szekspira, a może przez kulturowe stereotypy?) rolą macho, którą jednak zawzięcie odgrywa. Wydawać by się mogło, że taka koncepcja musi runąć w miarę rozwoju akcji, bo jak uwierzyć, że silna i dumna Kasia (Dorota Androsz) ulegnie sztuczkom nieopierzonego chłystka? Tymczasem niemal do końca rzecz toczy się wiarygodnie: złośnica łagodnieje u boku krzykliwego mięczaka, gdyż najwyraźniej właśnie taki partner był jej do szczęścia potrzebny. Napisałem: "niemal , ponieważ ostatni monolog Kasi (ten o konieczności kapitulacji) brzmi niestety fałszywie. Wypowiedziany (jak to często w inscenizacjach "Poskromienia..." się dzieje) z goryczą kobiety złamanej, w żaden sposób nie wynika z relacji łączących parę protagonistów. Szkoda, bo z tego powodu interesujące przedstawienie okazuje się naznaczone poważną skazą. 


Z zastosowaniem estetyki zerojedynkowej nie miał najmniejszych problemów Adam Orzechowski. Poziom intelektualny jego wizji scenicznej w pełni odpowiada poziomowi przytoczonego manifestu. W dodatku mówić można o całkowitej adekwatności przedstawienia do tytułu sztuki: jest tu w istocie wiele hałasu i, rzeczywiście, nie chodzi o nic. Miało być, jak rozumiem, "współcześnie", mocno, atrakcyjnie dla młodego widza. Zgraja ubranych odlotowo typów przemieszcza się z kąta w kąt na niemal pustej scenie. Nad ich głowami widnieje sufit z wiszących mikrofonów. Jakiś ksiądz i dwie nawiedzone funkcjonariuszki parafialne z mikroportami odstawiają show, bo, jak wiadomo, światem rządzą media. 

Na dodatek jest to świat pełen okrucieństwa, fałszu, zawiści i zdrady, świat, w którym wszelki happy end okazać się musi pozorem. Tyle mniej więcej ma wynikać z Szekspirowskiej historii, opowiedzianej wyjątkowo niechlujnie i nieciekawie. 

Aktorzy są sztywni, mówią niewyraźnie, męczą się w swoich rolach jak w źle skrojonych gaciach. Całość, choć dynamiczna, rozłazi się na wszystkie strony, gubiąc sens i zniechęcając do skupienia uwagi. Gdybym miał ocenić ten spektakl w preferowanej przez teatr skali od zera do jednego, powiedziałbym - zero absolutne.

Wojciech Owczarski
Odra
25 maja 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia