Jest tak, jak się państwu zdaje

"Każdy dostanie to, w co wierzy" - reż. Wiktor Rubin - Teatr Powszechny w Warszawie

Zapowiedzi "Każdy dostanie to, w co wierzy" kuszą nie gorzej niż etatowe Bułhakowowskie biesy. Czyżby wreszcie powstał spektakl, który jest w stanie rozruszać zasiedziałą warszawską publiczność, a nawet wymierzyć parę kuksańców w uśpione sumienia?

Ostatnie miesiące przyniosły istotne wydarzenia dotyczące sztuki społecznie zaangażowanej. Mam tu głównie na myśli niedawną premierę polskiego wydania "Sztucznych piekieł" Claire Bishop. Niektóre polskie teatry sukcesywnie ewoluują w kulturalne konglomeraty, wytwarzające przestrzenie kontaktu i intensyfikujące wielostronne relacje między widowiskiem, publiką a artystami. Choćby warszawski Teatr Powszechny pod zwierzchnictwem Pawła Łysaka - istnienie Stołu Powszechnego, filii Mózgu, a także organizacja cyklicznych debat i śniadań z twórcami skutecznie umacnia relacje na linii instytucja-odbiorca. Takiemu procesowi towarzyszy nieraz ustanawianie swoistej mitologii.

Dyskusja o poziomie artystycznym i polityce Teatru Polskiego we Wrocławiu jest jednym z tematów utrzymujących się na tapecie. Można dołączyć do zachwyconych, tych niesparzonych rosnącą renomą bądź zwyczajnie zasilić szeregi zniesmaczonych pomimo atmosfery ogólnej afirmacji. Trudno jednak zanegować fakt wykształcenia szerokiego pola porozumienia, począwszy od różnych pobocznych aktywności organizowanych przez teatr (co zresztą już nie powinno dziś nikogo dziwić), przez vlepki i inne materiały promocyjne zawierające cytaty z przedstawień, po retorykę medialną uprawianą przez Mieszkowskiego i fragmenty konstytucji pojawiające się przed spektaklami. Nie istnieje silniejszy budulec mitologii niż odwołanie do dobra wspólnego i przekonanie o działaniu pro bono.

Rozmowa o sztuce partycypacyjnej zasadniczo powinna rozpocząć się od refleksji nad statusem widza. Z tyłu głowy pobrzmiewa Rancire i jego myśl poświęcona biernemu poznawczo spektatorowi. Sposobem na przełamanie impasu może być stworzenie wielopłaszczyznowości interpretacji bądź bezpośrednia aktywizacja odbiorcy, włączenie go w przebieg widowiska. Czy będzie to platforma swobodnej komunikacji prowadzącej do porozumienia czy przestrzeń antagonizująca, jak chciała Bishop - to już leży w gestii twórców. Ważne, żeby instytucja, który szumnie obnosi się z Hübnerowskim hasłem "teatr, który się wtrąca" podejmowała działania stymulujące widza do podjęcia różnie rozumianej aktywności.

Sam koncept spektaklu Wiktora Rubina opartego na tekście Jolanty Janiczak wydaje się niezwykle frapujący. Z samej powieści Bułhakowa zostają ledwie okruszki i zmiotki, ważniejsze jest jednak zaadaptowanie kontekstu do polskich potransformacyjnych realiów. Główna linia fabularna "Mistrza i Małgorzaty" opiera się na wizycie szatańskiej świty w Moskwie, której mieszkańcy objawiają zgoła bardziej demoniczną naturę niż ta demonstrowana przez kompanów Wolanda. Tym razem infernalne zwierciadło zostaje ustawione przed obliczami współczesnych warszawiaków. I to wyłącznie od publiczności zależy, jak bardzo zdeformowany obraz ukaże się w jego ramach. "No to jak jest?" - zdają się pytać twórcy.

Scenografię Mirka Kaczmarka stanowi ogromny okrągły stół, przy którym zasiadają widzowie, plus kilka dodatkowych krzeseł ustawionych w rogach sali. To oczywiste nawiązanie do idei równości dyskutujących. Mamy też egalitarną dystrybucję "dóbr" - te reprezentowane są przez alkohole, napoje i kiszone ogórki rozwożone na wózku, rozdawane publiczności wedle życzenia przez Klarę Bielawkę jako bufetową Helę. Na przeciwległych krańcach pomieszczenia znajdują się półkoliste ekrany. Najważniejszym wyróżnikiem spektaklu jest jednak przygotowany dla każdego widza zestaw małego demokraty - kartka papieru, długopis oraz urządzenie do zdalnego głosowania z przyciskami "tak", "nie", "nie wiem/wstrzymuję się od głosu" (aczkolwiek wykonawcy zalecają jak najrzadsze korzystanie z ostatniej opcji).

Owo rozwiązanie wzbudziło chyba największy podział wśród widzów. Pojawiły się opinie obwołujące możliwość głosowania wielkim humbugiem. Nie będę się kłócić z takim spostrzeżeniem; zadawane odbiorcom pytania są z reguły sformułowane dość ogólnikowo i nie dysponują mocą antagonizowania czy choćby prężnego aktywizowania publiczności. Ot, na przykład: "Czy możemy stanąć na skrawku ziemi, którym rządzi wyłącznie wolność?", "Czy sztuka może skierować się przeciwko demokracji?". Plus pytania o dochody, kredyty, przynależność do klasy średniej, inteligencji, życie seksualne, et cetera.

Różnica polega na tym, że ja nie czuję się rozczarowana takim obrotem spraw. Od początku spodziewałam się, że zabraknie wyłomu torującego drogę ku odkrywczym obserwacjom czy radykalnemu przedefiniowaniu relacji widz-twórca. Że skończy się wyłącznie na pokrzykiwaniu bardziej zaangażowanych uczestników; taki to fantom partycypacji. Mimo to cieszę się, że osiągnięto choć taki efekt. Szczególnie przy wzięciu pod uwagę faktu, że w świecie polskiego teatru wszelkie konflikty rozgrywają się zakulisowo, a krytyka zbyt często sprowadza się do ideologicznych przepychanek miłośników "gruszek" i "jabłek". To antagonizm nie rodzący nic, nomen omen, owocnego, i który prowadzi do, jak pisał Iwo Zmyślony, "tabloidyzacji dyskusji o sztuce". Meritum wielokrotnie ustępuje pola światopoglądowemu pięściarstwu. Szkoda byłoby więc zaprzepaścić szansę fajnego dialogu (czy nawet pseudodialogu) artysty i publiczności w oderwaniu od środowiskowego zacietrzewienia. Choćby miało z tego wyniknąć niewiele.

Zaczyna się dobrze. Widać, że aktorzy są naprawdę dobrze przygotowani na nieprzewidziane reakcje publiczności. Bogate uniwersum "Mistrza i Małgorzaty" zostało okrojone do niezbędnego minimum: kąpiącego się w wannie Michała Czachora jako Wolanda, Michała Łasowskiego kreującego zadziornego Behemota, Jacka Belera w zakrzywionym kaszkiecie, czyli Korowiowa, oraz wspomnianej już Bielawki - Heli. I, trzeba przyznać, widownia faktycznie włącza się w rytm przedstawienia, odpowiada na zaczepki, wystosowując przy tym własne. Momentami rodzą się błyskotliwe interakcje. Artyści sprawnie radzą sobie z ripostowaniem. Niestety, taka sytuacja trwa dość krótko. Wykonawcy wybrali drogę na skróty w momencie wykrystalizowania się małej grupki zaczepnych widzów. Skończyło się na zachowawczym dokarmianiu pyskatych żołądków kosztem zlekceważenia reszty. Powstał bezpieczny port, w którym można zacumować bez obawy o potencjalny zastój. Czy rzutcy widzowie są podstawionymi statystami? - wielcy święci, nie mnie to oceniać, ja jeszcze wierzę w aktywność i inteligencję ludzi. Ale przyszła pora na smutną konstatację - dialog obumarł zbyt szybko, można by go rozwijać jeszcze dłużej, jeszcze mocniej, nawet przy wzięciu w rachubę brak merytoryki, nawet jeśli miałby utknąć na żarcikach dotyczących długości stosunku. I tak "partycypacja" ugrzęzła na party-cypelku. Kanty stołu wygładziły prądy przewidywalności.

Akcję przerywają co jakiś czas projekcje wyświetlane na wspomnianych półkolistych ekranach. Nagrania ukazują fragmenty prowokacji aktorskich zrealizowanych w przestrzeni publicznej. Dźwięczy tutaj dalekie echo Boalowskich interwencji spod znaku Teatru Niewidzialnego. Celem interwencji Boala było uwikłanie przypadkowych ludzi w przestrzeń minidramatu społecznego. Czy w przypadku stołecznej realizacji zasadne jest mówienie o dramacie? Pod płaszczykiem zgrywy pojawiają się problemy mniejsze i większe - z naciskiem na te pierwsze. Jedyną akcją wartą faktycznej uwagi jest apel skierowany do widzów w ramach filmu prezentującego perypetie niejakiego pana Henryka, od lat zamieszkującego pustostany (nagranie kończy się zresztą obśmianiem urzędniczek miejskich - tak, na świecie istnieją PRZEPISY!). Przykłady innych prowokacji: jeden z aktorów rozpyla drogie perfumy na swoje skarpetki, co kończy się nie tyle stanowczą, co sarkastyczną reakcją ochroniarza (co w tym miejscu podlega krytyce - naiwna wiara w prawdy głoszone przez telewizję czy formalizm pracowników ochrony?), mężczyzna pragnący przymierzyć suknię ślubną w salonie (to krytyka normatywnego myślenia, czy twórcy nie pomyśleli jednak, że taka prowokacja jest łatwa do zwietrzenia?), kobieta ogłupiona szerokim wyborem pieluch w dziale dziecięcym (znów ten parszywy konsumpcjonizm). Jedyny celny moment pojawia się w trakcie wywiadu z gośćmi wystawy kur ozdobnych. Pozornie niewinne pytanie "czy pakistańska kura to uchodźca?" spotyka się z prowokującą do refleksji odpowiedzią. Niestety, materiał spuentowano wypowiedzią hodowczyni, perorującą o, cytuję z pamięci, "kurach hamburskich, które nie są z Hamburga, lecz z Niemiec". Wygodne to igrzyska, opierające się na obśmianiu nie tyle ciasnoty horyzontów, co niedouczenia. Wróć - a może po prostu skrótu myślowego?

W ostatniej części spektaklu pojawiają się wreszcie Mistrz i Małgorzata, kreowani przez Julię Wyszyńską oraz Dawida Rafalskiego. Romantycznemu rendes-vouz towarzyszy pokrywanie planszy szarego papieru ciągami liczb odpowiadającym hasłom "wzrost", "wiek" oraz "zarobki". Być może twórcy próbowali zakomunikować błahość statystyk w starciu z żywą, jednostkową historią. Trudno jednak upatrywać znamion wrażliwości w opowieści o artyście i jego muzie. Całość jest niesłychanie przerysowana, patos sączy się wszelkimi szczelinami. Prawdopodobnie taki efekt był zamierzony - pozostaje pytanie, czy czemukolwiek służy. Koniec końców epizody poświęcone kochankom sprawiają wrażenie przyfastrygowanych ad hoc. Próba stworzenia spójnej narracji nie uwiodła zresztą publiki, zbyt zrośniętej z rolą rozbestwionych możliwością wyboru pasibrzuchów. Widzowie z brutalną szczerością podają w wątpliwość powodzenie dalszej kariery Rafalskiego. Czy wcielają się zatem w gromadę Łatuńskich, bezpardonowo depczących wrażliwość artysty?

W pewnym momencie rozlega się "Democracy" Leonarda Cohena. Aktorzy biorą w dłonie puszki Pepsi oraz Coca Coli, sugerując widzom możliwość wyboru. Rozlegają się wyśpiewane barytonem frazy: "From the wars against disorder / from the sirens night and day / from the fires of the homeless / from the ashes of the gay". Droga do demokracji, choć okupiona trudem, kończy się wyłącznie iluzją realnego wpływu na rzeczywistość - chyba w ten sposób da się czytać tę scenę. Głównym przesłaniem "Każdy dostanie to, w co wierzy" może być zatem zakwestionowanie mocy wyboru, a co za tym idzie - poczucie bezsilności i ograniczenia. Pozostaje jedynie samookreślenie, fundamentalna sprawa zbadania własnej tożsamości. Lecz trudno spodziewać się jakiejś ożywczej refleksji. Więc na postawione na początku pytanie "jak jest", odpowiem trawestując Pirandella: "tak jest, jak się państwu zdaje". Czyli jesteśmy skazani na brodzenie w bajorku gigantycznej ułudy, bez pozytywnego programu, bez widoków na jakikolwiek prosty kurs. Pomimo solidnej koncepcji stojącej za widowiskiem, okazuje się, że wybrane narzędzia są jednak zbyt tępe, by stworzyć nową wartość. A zatem - czy było warto? Odpowiem jeszcze raz Cohenem: "And I'm neither left or right / I'm just staying home tonight". Szkoda zmarnowanego potencjału.

Agata Tomasiewicz
www.teatrdlawas.pl
22 marca 2016

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...