Jestem aktorem nie do braw

rozmowa z Henrykiem Talarem

Uważam, że granica pomiędzy dobrym aktorem a kiepskim jest płynna. Nie ma tu jednolitego wzorca czy kryterium. Patrząc na kolegów aktorów nie zazdroszczę im wzrostu, talentu, głosu. Widzę w nich osobowości, role z ich własną osobistą pieczątką. I, jeśli im zazdroszczę, to właśnie tej pieczątki

Rozmowa z Henrykiem Talarem z cyklu "Rozmowy o ludziach".

Co Pana najmniej interesuje w aktorstwie?

Sprawność techniczna. Wiem, że muszę to mieć, że każdy zawodowiec w każdym fachu musi ją posiąść. I wiem, że warsztat nie ma już przede mną tajemnic i w czystej technice nie dokonam dla siebie już żadnego odkrycia. To nie zarozumialstwo. Po prostu świadomość osiągnięcia po tylu latach pułapu swoich możliwości technicznych.

Książkę telefoniczną też zagra pan bez żadnych problemów…

Tak, tylko po co? Coraz częściej zadaję sobie to pytanie. Mam coraz mocniejsze poczucie odpowiedzialności za ten czas, który jeszcze jest mi dany, a długości go nie znam. To głównie odpowiedzialność wobec samego siebie. Może to egoistyczne podejście, ale chyba ludzkie. Nie już oczekuję wielkich wyzwań, lecz odpowiedzialnych wyzwań. Wyzwań aktorskich „w sprawie”. Od początku mojej pracy aktorskiej nie chodziło mi o to, żeby za każdym razem zdawać egzamin z umiejętności technicznych. Teraz coraz bardziej dokucza mi to, że wychodzę na scenę „nie w sprawie”. Nie aż tak źle, żebym sobie zadawał pytanie po co w ogóle wychodzę na scenę. Nie. Wiem, że jestem w mikrokosmosie jakiejś małej sprawki tylko chciałbym jeszcze powiedzieć – i dowiedzieć się – o czymś ważnym.

Jest rola, która by spełniała to chcenie?

Jest. Jedyna rola, do której chciałbym powrócić. I – być może - się to uda. To rola w „Zbrodni i karze” Dostojewskiego. Grałem z Maciej Stuhrem. On grał Raskolnikowa, a ja wszystkie postacie, które wokół niego krążą, łącznie z tekstem Soni. Spektakl reżyserował Bogdan Ciosek w roku 2001 w Teatrze Rozrywki w Chorzowie.

I chce Pan wrócić do tych wszystkich postaci?

Tak. To takie 10 w jednym.

Co Pana tak do nich ciągnie?

W wielkiej literaturze jest możliwość wypowiadania się we własnym imieniu, ale bazą jest problem ogólnoludzki. Mały, większy, ale ogólnoludzki. Za tym tęsknię i tego mi coraz bardziej w dzisiejszym teatrze brakuje. A te 10 postaci krążących wokół Raskolnikowa mnie fascynuje. Dzisiaj zagrałbym je pewnie nieco inaczej, ale… Chciałbym zagrać je jeszcze raz.

Tęskni Pan za wielką literaturą po prostu?

Nęci mnie wielka literatura. Nie interesują mnie pogaduszki ani pogwarki jak u cioci na imieninach. Nie tylko spotykam się z tym w teatrze, ale i w filmie, w radiu, w telewizji, w prasie. Jestem tym znużony. Co rusz człowiek musi się ograniczać do takiego… beknięcia. Przepraszam, ale tak to odczuwam. Musi się człowiek naginać do odezwania się byle jakiego, a nie „w sprawie”.

Jak Pan myśli, dlaczego tak się dzieje? Skąd ta miałkość wszechpanująca?

Bardzo widoczna jest zmiana pokoleniowa, zarówno na widowni, jak i wśród aktorów. Przyszło dużo młodych ludzi. Być może to obliguje teatr, aby wypowiadał się ich językiem… I może to jest już nie mój czas. Pamiętam jednak, gdy graliśmy tę „Zbrodnię i karę”, że ani razu nie było na widowni pustych foteli. Może więc jest to rozmijanie się, wmówienie sobie przez teatr, że tego właśnie chce nowe pokolenie…

To chyba nie jest sprawa zmiany pokolenia. Niby dlaczego młode pokolenie miałoby preferować naskórkowość i płytkość? Wydaje mi się, że jest to umiejętne sterowanie i robienie wody z mózgu przez cwaniaków, którzy rządzą w pewnej mierze kulturą, ale przede wszystkim mediami.

Wszystko, co jest takie płytkie, takie ładne i przyjemne jest jednocześnie śliskie. Tej piękności, tego, co ładne nie weźmiesz w dłonie jak róży i nie pokłujesz palców. To wszystko jest nie od nas, nie nasze. To są wzory brane, bardzo powierzchownie, z zewnątrz. Dzieje się jednak coś, czego nie rozumiem. Dziewczyna zdająca do szkoły teatralnej. Była z Bielska Białej, mojego rodzinnego miasta. Pytam więc: Co Pani ostatnio widziała w Teatrze Polskim w Bielsku? – „May Day” – odrzekła. – No, dobrze. Co jeszcze? – pytam. – „My Day 2” – pada odpowiedź. Dalej nie pytałem, bo pomyślałem: niech będzie i May Day 188, ale jeżeli w takim mieście, jak Bielsko Biała jest jeden teatr, to powinna w nim być naprawdę wielka odpowiedzialność za repertuar. Teatr to zbyt droga zabawka, żeby otaczać mieszkańców „majdejami”. Niech będą, ale niech będą też inne przedstawienia, które równie głęboko zapadną w pamięć młodej osoby, która chce być aktorką.

Mówi pan o tym z własnego, dyrektorskiego, doświadczenia w mieście, w którym jest jeden teatr.

Tak, więc wiem, co mówię. Byłem dyrektorem teatru na tzw. prowincji, bo w Częstochowie. Wiem, co znaczy odpowiedzialność w takim teatrze. I wtedy, i później, krążąc po Polsce, poznałem wielu fantastycznych aktorów. Gdyby pojawili się tutaj, to my, aktorzy warszawscy, otworzylibyśmy usta ze zdumienia. Mogę sypać nazwiskami. Ci aktorzy mają swoją, fantastyczną widownię. Nikt mi nie wmówi, że zapotrzebowanie w Częstochowie czy Bielsku Białej jest wyłącznie na te „rechoty”. Często rozmawiam z ludźmi w takich ośrodkach, w których jest jeden teatr. Pytam: Przychodzą Państwo do teatru? – Nie – odpowiadają – bo tam jest tylko ten rechot. Gdy teatr pozbędzie się tej wartościowej widowni, to w ogóle nie ma on sensu.

Może być rewia…

Tak. Można grać na rynku, na ulicy, gdzieś w sraczyku było zrobione „Wesele”…

Wszystko można…


Tylko po co? Nie dzielę teatru na gatunki takie i owakie, na teatr offowy, tradycyjny, uliczny itd. Teatr ma być różnorodny. I ma być po prostu dobry, interesujący, myślący, mówiący o czymś, co i widza i aktora wzbogaci. Najważniejsze, jaki jest ten teatr, o czym mówi, co pragnie przekazać, jaką myśl niesie. A czy amatorski czy zawodowy, czy offowy czy komediowy to nie jest najważniejsze, ani nawet szczególnie ważne… Jestem wielkim orędownikiem amatorskiego teatru. Nie amatorszczyzny, ale amatorskiego teatru.

Tam jest ogromna pasja…

Ach jakaż to pasja! Będąc kiedyś dyrektorem teatru powiedziałem takie zdanie i tę refleksję podtrzymuję do dzisiaj: gdybym miał takich współpracowników, jak ci amatorzy z teatrów w domach kultury itp., to naprawdę można znacznie więcej zrobić. A to, co widzimy dzisiaj… Kto i dlaczego chce mi wmówić, że tzw. gwiazdy są wyznacznikiem czegoś najważniejszego w kulturze? Dlaczego celebryta staje się wyznacznikiem wartości? I w ogóle kto kreuje tych cele brytów?!

Wiemy, że ta histeria, to naddawanie wartości to robota mediów. Nie społeczeństwo wyznacza i określa dzisiaj elity, nie widzowie decydują o wybitności aktora czy reżysera…

To prawda. Kiedy pojechaliśmy z tą wspomnianą „Zbrodnią i karą” do USA – już o tym mówiłem kiedyś, ale przypomnę – to po spektaklu przyszli do nas młodzi ludzie mówiąc: Nareszcie ktoś nas docenił. – Skąd taka refleksja? – spytałem. – Bo z Polski przywozicie zwykle jakieś rechoty, jakieś składanki i wydaje się wam, że Polonus wszystko łyknie. Dziękujemy wam, że przywieźliście Dostojewskiego. Myślę, mam, nadzieję, że to wróci do nas. To myślenie, to oczekiwanie, to pragnienie.

Jedno z Pana pragnień, o którym wiem, spełnię osobiście tu i teraz. Chciał Pan rozmawiać o ludziach…

Tak. Nie dlatego, że ktoś był we mnie wpatrzony jak w pępek, to ja go wielbię i lubię i chcę o nim opowiedzieć, żeby wszyscy wiedzieli, że on mnie chwalił itd. Nie. Są ludzie, którym naprawdę dużo zawdzięczam i chciałbym, żeby oni wiedzieli o tym i żeby w jakiś sposób trwała pamięć o nich. Przynajmniej moja pamięć.

Rodzice byli w Pana wpatrzeni…

Nie. Byłem dzieckiem kochanym, ale traktowanym normalnie, nie żaden cud świata. Rodzice to na pewno najważniejsi ludzie. Gdyby nie moja matka, to dzisiaj pewnie byłbym sfrustrowanym starszym panem po jakiejś szkole zawodowej. Spotkałem na początku mojej drogi wspaniałych nauczycieli, którzy mnie zrozumieli i mi pomogli. To dr Henryk Pytliński, Tadeusz Lubowski, Bronisława Wójcik, Henryka Wilczyńska. Byłem uczniem Technikum Mechaniczno – Elektrycznego w Bielsku Białej, konkretnie na specjalizacji obróbka skrawania metali. I to mi strasznie nie szło! Szkołę jednak skończyłem. Potem był teatr.

Krąży o Panu opinia, że jest Pan aktorem trudnym…

Tam, słyszałem, że we współpracy jestem trudnym aktorem. Zadałem więc pytanie: co to znaczy być trudnym aktorem? Jeżeli aktor broni własnej postawy to nie jest to trudny aktor. Być może jest kłopotliwy, bo trzeba odpowiadać na jego pytania, ale nie trudny. Jestem aktorem chcącym wiedzieć. Zadaję więc pytania, a to nie każdy lubi. Kiedyś zastanawiałem się, dlaczego w tych moich poszukiwaniach aktorskich lubię taki „osobny kąt”. Bo jestem osobnym aktorem. Jestem aktorem nie do braw, nie do ukłonów. Jestem aktorem, który uważa, że sens istnienia w tym zawodzie to musi być sens zmagania się z warstwą intelektualną, emocjonalną, duchową, a nie z możliwościami warsztatowymi. Coś mnie w tym zawodzie trzyma, ale mam wiele rozterek, wątpliwości. Z wiekiem coraz więcej. Zagram wszystko jeżeli mnie to interesuje. Zgadzając się na uczestnictwo w jakimkolwiek zdarzeniu aktorskim czy spektaklu muszę mieć ten, jak to nazwałem, własny kąt, z którego mogę wystartować. Kiedyś Zbyszek Zapasiewicz, z którym spotkałem się w radiu, spektakl reżyserował Andrzej Rozhin, powiedział, że jestem dobrym partnerem. Zapytałem: dlaczego? Na czym to polega? - Ty umiesz słuchać – odpowiedział. Tak, to jest mój walor. Nie tylko umiem słuchać, ale lubię słuchać. Jestem człowiekiem słuchającym. Zadając pytania słucham odpowiedzi. Zadaję pytanie nie po to, żeby kogoś uwodzić, kokietować, czarować, ale aby się dowiedzieć. Patrzę w oczy i pytanie, które zadaję mam jakby w źrenicy. To wcale nie musi być roztrząsanie najważniejszych spraw życia i świata, ale ja czekam na odpowiedź.

Często spotykałem się z takimi ludźmi, jak Krysia Miłobędzka i Andrzej Falkiewicz. Andrzej był zbudowany z takiego kruszcu, że ja kiedyś powiedziałem: Andrzeju, ty powinieneś być zapowiadającym w radiu. Bo Andrzej zanim powiedział jakiekolwiek mądre zdanie, to poprzedzały to zawsze takie: um, mmm, aaa…

Ale u niego to zawsze coś znaczyło!

Tak. Jak to zebrać to to wszystko miało sens. Biorąc udział w jakimś zdarzeniu teatralnym z młodym reżyserem miałem wątpliwości i zastanawiałem się, czy się z tego nie wypisać. Pojechaliśmy z żoną do Andrzeja do Puszczykowa. Poszedłem z Andrzejem na spacer. I mówię mu: słuchaj, mam problem. Amatorszczyzna mnie dobija. Itd., itd., wyżalałem się. A on tak niby słuchał, szedł koło mnie.

Jak to on nieobecny obecny…

Właśnie. Troszkę mruczy, że ten cholerny deszcz, że ma za duże stopy… A ja nawijam i się zastanawiam, czy on mnie w ogóle słucha! Chciałem pogadać, poradzić się, czy się z tego przedsięwzięcia wypisać, czy jednak spróbować… Byłem niemal przekonany, że Andrzej mnie nie słuchał. W drodze powrotnej, nagle Andrzej mówi: a ty zerknąłeś tam do siebie u siebie? Może ty jesteś pozamykany? Może trzeba się otworzyć? Monologując Andrzej wskazywał mi rzeczy ważne. Po powrocie do Warszawy okazało się, że miał rację: to ja byłem zamknięty. Otworzyłem się na „tak” wobec tego młodego reżysera i jego działania i zrozumiałem, czego on ode mnie oczekuje. I środki, jakimi chciał to całe zamierzenie zrealizować stały się moimi środkami. Tak więc ta moja samowystarczalność jest pozorna. Jestem samowystarczalny tam, gdzie ktoś stawia mi poprzeczkę na wysokość, którą wiem, że przeskoczę. Gdy wyżej, to ja się otwieram jak dziecko i mam prawo zadawać pytania.

Pan szuka w ludziach stron dobrych, zdarza się, że broni Pan ich przed nimi samymi tłumacząc ich postępowanie, zachowanie, szukając usprawiedliwień. Podobnie jest z postaciami, które Pan gra…

Próba obrony, także w rolach, wyskakuje automatycznie. Ja nie zakładam z góry, że zagram Stalina broniąc go. Przychodzi nagle moment, gdy szukam motywacji, uzasadnienia działania postaci. Na przykład na próbie pojawiło się coś, czego nie ma w sztuce. Rozmawiałem na ten temat z Lasallem, reżyserem. Był zadowolony i powiedział: To dobrze, że to wyszperałeś, wyszukałeś, bo jest gdzieś na samym dnie. I mnie właśnie to interesuje, to, co na dnie. Także w ludziach.

Pamiętam, gdy pojechaliśmy kiedyś na festiwal teatralny do Genewy z „Wyspą” Fugarda w reżyserii Macieja Domańskiego. Roman Wilhelmi i ja. Wygraliśmy ten festiwal, dostaliśmy nagrody aktorskie. Napisano o mnie: biały anioł, któremu towarzyszył równie udanie Roman Wilchelmi. Romek się wściekł i przestał ze mną rozmawiać. W nagrodę zostaliśmy w Genewie zaproszeni na spektakl. Nie wiedzieliśmy, na jaki. Zostaliśmy posadzeni w drugim czy trzecim rzędzie, na honorowym miejscu. Zaczęło się przedstawienie. Jakiś facet w kapeluszu coś tam pokazywał (nie poznaliśmy go, bo było ciemno). Inny facet przyniósł jakieś pudło, jakiś bardzo długi papier i próbował zawinąć to pudło w ten papier, inny facet rozwija pudło z tego papieru rozwijał... Mija 10 minut a oni dalej z tym pudłem. Po pół godzinie Romek takim szeptem, który mógłby obudzić niedźwiedzia mówi: Heniuś, k…, ktoś nas tu w h… robi! Cała widownia w śmiech. Okazało się, że to Kantor prowadził próbę swojego spektaklu „Gdzie są niegdysiejsze śniegi”, a na widowni byli sami Polacy. Uciekaliśmy z tego teatru! Nam przecież nie przyszło do głowy, że zostaniemy zaproszeni w Genewie na polski spektakl – próbę z polską widownią. Nie chciałbym, żeby ktoś na widowni patrząc na mnie wygłosił taką recenzję!

Był Pan zaprzyjaźniony z Ryszardą Hanin…

Tak. Mam o niej takie wspomnienie zawodowo – rodzinne. Rysia, będąc w środku swojego zawodowego powodzenia, zdecydowała, żebyśmy zrobili razem „Balladę o Januszku”. Zjeździliśmy z tą „Balladą” wszystkie remizy strażackie w Polsce! Rysia, osoba bardzo komunikatywna, rozmawiała na każdym rogu z każdym, ludzie do niej lgnęli, była jednocześnie bardzo osamotniona. Kiedyś powiedziała, że jesteśmy jedynymi, którzy ją przy różnych okazjach odwiedzają. Ja i żona. Wracając do tej „Ballady”… Pojechaliśmy do jakiejś kolejnej remizy strażackiej. Zimno było strasznie, ludzie siedzieli na widowni w jakichś kufajkach. Po spektaklu, organizatorka powiedziała, że ludzie by chcieli jeszcze chwilkę porozmawiać, tak prywatnie. Oczywiście, Rysia zgodziła się w moim i swoim imieniu. Usiadłem obok niej. To było tuż po emisji „Polskich dróg” w telewizji. Z widowni padały pytania, Rysia odpowiada. W końcu ktoś powiedział: My panią tak kochamy. Jak pani mogła się zgodzić być matką tego… - Skurwysyna – podpowiadam z boku. – O tak, tak, skurwysyna.

Nasza latami trwającą zażyłość była zażyłością ludzką, nie tylko zawodową. Musiałem w tej zażyłości być dla niej wiarygodny. Czy zawsze? Dla wszystkich? Nie. Pamiętam takie zdarzenie z Janem Kociniakiem w Teatrze Ateneum. Był Warmiński, ja byłem może drugi rok w Ateneum, siedziałem z Piotrkiem Fronczewskim. Właśnie, gdy wspominałem Rysię Hanin, to zdarzenie mi się przypomniało. Stale to we mnie tkwi i stale tego nie rozumiem. Warmiński przychodził do garderoby Janka Kociniaka, żeby sobie intelektualnie poplotkować na temat przeszłości głównie. Janek już wtedy, a było to w czasach głębokiej komuny, mówił, że ten system runie. Dla mnie, wówczas politycznego tumanka, było to niewyobrażalne. Słyszałem, że oni rozmawiają na ten temat i wszedłem, żeby się temu przysłuchać. Janek zaś na moje wejście krzyknął z agresją: A ty czego tutaj?! Warmińskiemu było nieswojo, Janek na tym poprzestał, ja się wycofałem. Ale to stale gdzieś we mnie siedzi jako sprawa niewyjaśniona. Grałem potem z Jankiem w wielu spektaklach. Skumplowaliśmy się, a jakoś go nigdy nie zapytałem, dlaczego wtedy tak zareagował. Od tego czasu to we mnie tkwi: nikomu czymkolwiek zaciekawionemu nie powiem: ty tu czego?! Każdy, w różnych sytuacjach może mieć chęć dosłuchania czegoś. Mam w takich sytuacjach zawsze reakcję na tak, a nie na odepchnięcie.

Wróćmy na chwilę do początku, bo wiem, że to skąd Pan pochodzi jest dla Pana ważne i przy niemal każdej okazji mocno Pan to podkreśla…

Pochodzę ze wsi. W domu mnie pytają: dlaczego ty stale mówisz o tej swojej wiejskości? Gdyby mi się nie udało, to być może bym tego tak nie uzewnętrzniał, nie przypominał. A ja wiem, że dla młodych ludzi z takich zakątków, jak ta moja wieś jest to ważne. Taki młody człowiek sobie myśli: jemu się udało, to i mnie może się uda. Mając kilka lat siedziałem w oknie u babci, na wsi. Przed oknem jeździły samochody, furmanki, w prawo, w lewo. Zadawałem wtedy pytanie: gdzie jest ten wielki parking, na którym oni wszyscy się zatrzymują? Zdaję sobie sprawę, i być może tu jest to moje osobne bycie i życie, w zawodzie również, że nie ploty garderobiane i kawiarniane są ważne. To jest też związane z moim wyjściem na scenę: mnie duperele nie interesują.

Pewnie dlatego jest Pan dobrym aktorem…

Uważam, że granica pomiędzy dobrym aktorem a kiepskim jest płynna. Nie ma tu jednolitego wzorca czy kryterium. Patrząc na kolegów aktorów nie zazdroszczę im wzrostu, talentu, głosu. Widzę w nich osobowości, role z ich własną osobistą pieczątką. I, jeśli im zazdroszczę, to właśnie tej pieczątki.

Lubi Pan gawędy ze zwykłymi ludźmi, z góralami Podbeskidzia…

Piękne są kontakty na Podbeskidziu ze starymi ludźmi! Z wybitnym aktorem Stanisławem Budnym, Stasiem Kilakiem, Beniem Krawczykiem chodziliśmy po podbeskidzkich wsiach z szopką. Odwiedzaliśmy głównie starych i samotnych ludzi śpiewając, czasem przynosząc wódeczkę. Pamiętam zachowanie człowieka w domu po sąsiedzku. Dom był zamknięty, a jednak ktoś tam był. My śpiewamy sobie kolędy, a tam nagle przez okno zobaczyłem postać. Poszliśmy tam, weszliśmy do środka. Śpiewaliśmy kolędy, poczęstowaliśmy go, coś zjadł, wypił. Powiedziałem, że wezmę go do domu, bo tu zimno i samotnie. On na to zaczął w nas rzucać jakimiś przedmiotami. Poczuł się zagrożony, poczuł, że ktoś chce wejść w jego życie w sposób nieuprawniony. Nie chciałbym być takim samotnikiem, który już nie potrzebuje innych ludzi.

Dziękuję za rozmowę.

Justyna Hofman-Wiśniewska
AICT
15 stycznia 2011
Portrety
Henryk Talar

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia