Jestem jedną kroplą

rozmowa z Anną Dymną

Dla mnie czytanie poezji jest jak kończenie jakiejś wyższej szkoły. Każde spotkanie z poezją jest ogromną lekcją. To jest spójne z teatrem, tożsame z nim. Teatr ma różne funkcje - uczy nas czegoś, coś nam pokazuje, przed czymś nas przestrzega, powinien też pomóc nam o czymś zapomnieć albo coś nam wytłumaczyć. To samo robi poezja

O poezji i o teatrze - przy okazji objęcia Patronatem Honorowym 14. Festiwalu Oblicza Teatru w Polkowicach - z Anną Dymną rozmawia Urszula Lisowska.

Urszula Lisowska: Jako patronka tegorocznej edycji festiwalu Oblicza Teatru zdecydowała się Pani zainaugurować go wystąpieniem z cyklu Salon Poezji. Jak określiłaby Pani relacje poezji i teatru jako form sztuki?

Anna Dymna: One są spójne, dopełniają się. Dla mnie teatr bez poezji to średni teatr, kocham poezję w teatrze. Salon Poezji otworzyłam dlatego, że  gra się coraz mniej sztuk wierszem, poezja zaczęła znikać z telewizji. Kiedyś przygotowywałam dziesiątki programów poetyckich w telewizji, teraz się tego w ogóle nie robi. Mówi się, że poezja się średnio sprzedaje. A w ludziach jest potrzeba poezji, ludzie kochają słowo. Dlatego ogłaszam teraz konkurs „Słowa, dobrze, że jesteście”. Poezja jest naszym największym przyjacielem, bo poeci są po to, żeby nam objaśniać świat, oswajać nam trudne problemy. Dzisiaj będę czytała wiersze księdza Twardowskiego. Przecież ten człowiek pisze w najprostszy – w taki uśmiechnięty i jasny –sposób o najtrudniejszych sprawach.

Ile to już lat?

Mieliśmy teraz 369 spotkanie Salonu Poezji w Krakowie, robimy to dziesięć lat. Otworzyłam już trzydzieści dwa Salony poza Krakowem, dzisiaj otworzę trzydziesty trzeci w Polkowicach. Zawsze przychodzą na nie tłumy ludzi. A więc nie jest tak, jak mówią niektórzy, że to tylko jakaś egzaltowana aktorka lubi poezję, jak mówią niektórzy. Ludzie naprawdę potrzebują poezji. Na początku myśleliśmy, że ludzie przychodzą, bo czytają fajni aktorzy i jest fajna poezja. Ale w tamtym roku przeczytaliśmy całą „Odyseję” Homera. I wszędzie były tłumy ludzi. W tym tygodniu Ania Radwan ze swoim mężem Romanem Garncarczykiem czytali poezję o aniołach: Miłosza i Szymborską, śliczne wiersze Brzechwy i nawet jeden Dymnego. To jest cudowna zabawa i kraina, która się nigdy nie kończy. Ja tam chodzę zawsze. Bo, nawet jeśli w poezji nie znajdziesz odpowiedzi na pytania, które cię dręczą, to na pewno czujesz, że te pytania, które zadajesz, to, co ciebie boli, bolało człowieka dwa tysiące lat temu. Kochanowski pisze o tym samym, o czym teraz piszą poeci, nic się nie zmieniło. Dzięki poezji czuję bezpieczniej, nie czuję się samotna.

Czym dla Pani jest czytanie poezji?

Teraz zmarła Wisława Szymborska. Kiedy czyta się jej wiersze, to zauważa się, w jaki sposób poeci pokazują nam rzeczy, których nie dostrzegamy. Z jaką pokorą Wisława Szymborska pochyla się nad każdym robaczkiem, kamieniem, jak patrzy na chmury, rośliny, jakie zadaje pytania! Dla mnie czytanie poezji jest jak kończenie jakiejś wyższej szkoły. Każde spotkanie z poezją jest ogromną lekcją. To jest spójne z teatrem, tożsame z nim. Teatr ma różne funkcje – uczy nas czegoś, coś nam pokazuje, przed czymś nas przestrzega, powinien też pomóc nam o czymś zapomnieć albo coś nam wytłumaczyć. To samo robi poezja.

Czy takie inicjatywy rozprzestrzeniające się do małych miast mają społeczne znaczenie?

Oczywiście, że mają. Otworzyłam Salony Poezji także w małych miastach, do których przyjeżdżają aktorzy z większych miast, żeby czytać poezję. Przychodzą tłumy ludzi, pojawiają się  ludzie – wiem o tym, bo mi o tym mówią – którzy pierwszy raz w życiu słyszeli wiersz. Przychodzą na wszystkie spotkania, więc coś im to daje. Niektórzy ludzie mówią, że im się życie zmieniło. To są szczególnie starsi ludzie, którzy nie mają pieniędzy na uczestniczenie w kulturze. Te salony są społeczne. Ludzie tam przychodzą, dostają kawę, ciasteczka. Przychodzą chwilę przed występem, nawiązują się między nimi przyjaźnie. Jedna pani powiedziała mi kiedyś coś, co mną wstrząsnęło. Powiedziała: „Proszę pani, ja myślałam, że tę sukienkę założę tylko do trumny. A teraz już w środę mam wyprasowany kołnierzyk, sukienka wisi na wieszaczku”. Ci ludzie w sobotę stoją w ogromnej kolejce po wejściówki, żeby mieć siedzące miejsca, za darmo. Niektórzy mówią oczywiście, że to jest kropla w morzu. No i co z tego, ja jestem jedną kroplą, ktoś będzie drugą, aż w końcu się zrobi ocean.

Jakie wyzwanie przedstawia poezja jako zadanie aktorskie?

W Salonach Poezji my poezję czytamy. Rozmawiałam z wielkimi poetami o tym, jak się powinno przekazywać poezję. Dużo mi o tym mówiła Wisława Szymborska, Miłosz także, bo Miłosz nienawidził, kiedy aktorzy recytowali poezję; mówił, że formą zabijają treść. Jak się czyta, to się tak nie dzieje. Szymborska mówiła mi, że poezję trzeba po prostu czytać. I wiedzieć, o czym się czyta. Studenci, których uczę, bardzo lubią lewitować. Ale powiedzieć Różewicza tak po prostu to jest problem.

Współpracowała Pani z najważniejszymi polskimi reżyserami (Swinarski, Wajda, Kutz, Grzegorzewski, Klata, Jarocki), spośród których każdy reprezentuje inną wizję teatru. Które z tych „obliczy” teatru jest Pani najbliższe?

To za trudne pytanie. Każdy z tych wielkich reżyserów jest inną planetą. Jerzy Grzegorzewski, na przykład, był niepowtarzalny, nie ma takiego drugiego teatru. Spotkanie z takim twórcą jak Grzegorzewski zupełnie zmienia człowieka. Pracowałam jeszcze z Konradem Swinarskim („Dziady”, 1973) – z zupełnie innego powodu spotkanie ze Swinarskim piętnowało aktora. Wajda, który był niezwykłym wizjonerem, dawał wolność aktorom. A kiedy Wajda daje ci wolność, to zaczynasz latać. Jerzy Jarocki to był mój profesor w szkole teatralnej, reżyser precyzyjny. Każdy inaczej pracuje, każdy jest kimś innym i nie da się tego porównać. Chociażby Jan Klata – kocham takich reżyserów: on jest tak przygotowany, on wszystko wie. Kiedy pierwszy raz z nim pracowałam przy „Orestei”, to zastanawiałam się, jak ja sobie poradzę. Bałam się, że nic nie zrozumiem. Ale wszystko zrozumiałam, fantastycznie się z nim współpracuje. A potem był Piotr Cieplak („Król umiera, czyli ceremonie”, 2008). On jak Piotruś Pan – chodził na palcach, jak nie umiał czegoś powiedzieć, to zrobił piruecik. Teraz pracuję z Iwanem Wyrypajewem („Iluzje”) – to jest dopiero cudo. Dopóki są takie odkrycia, to warto żyć.   

Dziękuję za rozmowę.

Urszula Lisowska
Dziennika Teatralny
29 lutego 2012
Portrety
Anna Dymna

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia