Jestem silny, przetrwam wszystko

rozmowa ze Zbigniewem Zamachowskim

- Nie chciałbym, żeby to, co się wydarzyło w moim życiu prywatnym, wpłynęło na to, co udało mi się dotąd zrobić w życiu zawodowym, bo to są dwie różne rzeczy. Nie dostaję ról na miarę "Białego" ani "Zawróconego" - mówi ZBIGNIEW ZAMACHOWSKI, aktor Teatru Narodowego.

Zakochał się pan?

- Zakochałem.

Pytam, bo to wiele tłumaczy.

Szczerze powiedziawszy, gdybyśmy w tę stronę potoczyli całą naszą rozmowę, to niekoniecznie. No, ale tak - zakochałem się, kocham i jestem szczęśliwy. I to jest jeden z powodów tego bałaganu wokół nas.

To jest bałagan?

- Jest. W moim życiu, w naszym wspólnym życiu z Moniką Richardson i nie tylko - pośrednio to robi totalny bałagan wokół mojej byłej żony i przede wszystkim wokół czwórki moich dzieci.

Swojej pracy pan nie wymienił - film, teatr. A koledzy aktorzy się od pana odwracają.

- Nie lubię tego komentować, bo w większości to bzdury. Sam zadzwoniłem do Ewy Telegi, która rzekomo wyparła się znajomości ze mną, a znamy się przecież od szkoły, razem studiowaliśmy.

I co?

- I w naszej znajomości nic się nie zmieniło. Nie tak dawno byliśmy na wspólnym obiedzie. Był jeszcze Maciek Robakiewicz i koleżanka, która z nami studiowała, a obecnie mieszka w Stanach. Miło sobie gaworzyliśmy. Nie odczułem, żeby mieli do mnie jakieś pretensje. Mam wokół siebie sprawdzone grono ludzi. Oczywiście pewnie są jakieś osoby, które nie mogą sobie poradzić z tym, co się stało w moim życiu, mają z tym jakiś kłopot.

Piotr Polk i Wojciech Malajkat?

- Powiem banały, ale oni szanują moje wybory, tak jak ja szanuję ich. I tak szczerze, to mam nadzieję, że to, co się dzieje w moim życiu prywatnym, jest tematem zastępczym na sezon ogórkowy.

Już dość długo trwa ten sezon ogórkowy.

- No, dosyć długo. I teraz, rozmawiając z panią, pewnie znowu odkręcam kran z tematem. W moim środowisku nikt nie czyni mi wstrętów, nie ucieka wzrokiem na mój widok. Możemy od dupy strony zacząć tę rozmowę - niekoniecznie tak formułując to zdanie - ja nie kalkuję w swoim życiu, żeby było jasne. Nie będę się zastanawiał, czy warto się zakochać, czy warto zrobić jakiś krok, jeśli temu towarzyszy miłość. Nie kalkuluję, że to może mi się nie opłacać, że skutki będą opłakane.

Czyli podąża pan za emocjami. To chciał pan powiedzieć?

- Podążam za emocjami, ale staram się nad nimi panować, kontrolować je. Ale nie wymyślam życia, zanim ono się samo nie potoczy. Moim zdaniem mamy ograniczony wpływ na to, by być kowalami własnego losu. I w ten oto sposób możemy wytłumaczyć w zasadzie wszystko.

A silna wola gdzie?

- Jakie w tym wypadku mogłaby mieć zastosowanie silna wola? Żadne.

Za kilka lat może pan spotka na ulicy piękną dziewczynę, zakocha się i znowu będzie skandal...

- Mam rozum, proszę pamiętać. Poza tym background naszego spotkania jest dużo bardziej skomplikowany, niż się wszystkim zdaje. Nie sądzę, żebym za kilka lat zakochał się w dziewczynie spotkanej na ulicy. Poza wszystkim jestem wdzięczny Monice za to, jak pomogła mi przebrnąć przez dość trudny czas rozstawania się z moim poprzednim życiem. To nie jest bagaż, który wiele kobiet zechciałoby przyjąć, czwórkę dzieci mam już przecież na zawsze.

Dwa lata temu na swoje pięćdziesiąte urodziny udzielił pan wywiadu Donacie Subbotko. Mówił pan jak starszy pan, jak dziad już nawet, który z pozycji bujanego fotela obserwuje świat.

- Właśnie tak się wtedy czułem. To był niedobry moment w moim życiu. I nie chcę tego rozwijać. Obiecałem dzieciom... Byłem starym dziadem. Teraz jestem młodszym dziadem, choć nadal potrzebuję ciszy i spokoju, żeby się poskładać. Ale stoję na nogach. Mam awers i rewers - jak każdy.

"Jak możemy dalej promować mężczyznę, który zostawił żonę i czwórkę dzieci. Powinien być skazany na banicję medialną" - to Martyna Wojciechowska. O panu.

- Spodziewałem się, że to będzie miało także takie skutki. I ma. Oczywiście każdy ma prawo do wyrażania własnych opinii, ale dziwię się ludziom, którzy wyrażają je tak ochoczo, niepytani w zasadzie. Z drugiej strony szanuję to, co mówią inni.

Nie rozumiem.

- Mówię pani, że nie budzę się rano oblany potem i nie myślę ze strachem, co o mnie ludzie powiedzą. Mam pięćdziesiąt parę lat...

52.

- No właśnie. Lubię swoją robotę, umiem to robić i jeszcze dzielę się tą wiedzą ze studentami Akademii Teatralnej.

Dla nich pan jest tym, który grał m.in. u Kieślowskiego, czy chłopakiem Richardson?

- Nie wiem, nie pytałem. Przychodzą na zajęcia z piosenki, zapraszam ich na moje spektakle i chyba nie interesuje ich moje życie prywatne. Naiwność pani zdaniem?

Naiwność. Większość zaczyna dzień od Pudelka.

- Ja nie zaczynam.

A Monika?

- Często moim zdaniem zaczyna. Jeszcze raz mówię, że mnie nie bardzo obchodzi, co o mnie piszą i mówią. Mogę dosadniej powiedzieć: mam to w dupie, głęboko w dupie.

Teraz pan mówi, a potem w autoryzacji pan wytnie.

- Nie wytnę. Mam w dupie, co o mnie piszą. Nie obchodzi mnie to.

Nie wierzę.

- Proszę Monikę spytać. Choć ona dla pani pewnie też nie będzie wiarygodna. Nie wchodzę na te różne portale, bo nie mam takiej ciekawości. Nie tylko nie interesuje mnie, co o mnie piszą, ale i o innych. Internet wlazł w moje życie i tyle.

Sam pan w niego wlazł.

- No wlazłem, wlazłem. Ale jadę w miejsca, gdzie go nie ma, i czuję się lepiej.

Na Festiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach jest. Są też paparazzi, tłumy, a pan pozuje do zdjęć ze swoją... No właśnie, kim? Konkubentką, narzeczoną?

- Partnerką będzie chyba najlepiej. Do Międzyzdrojów jeżdżę od pierwszego festiwalu. Tam miałem zaszczyt odciskać swoją dłoń obok Janusza Gajosa, Bogusia Lindy i nie widziałem powodu, dla którego nie miałem pojechać tam w tym roku. Poza tym pojechałem tam pracować - grałem "Zamach na MoCarta" i "Satanorium". Czasem, owszem, zdaję sobie sprawę, że gdzieś być trzeba i trzeba nawet dać się sfotografować. Takie mamy czasy.

Jakie?

- Trochę paskudne. Ale nie namówi mnie pani na narzekanie. Mogę tylko powiedzieć, że to są czasy, w których bardzo łatwo przekracza się granice przyzwoitości - jeśli taki eufemizm panią satysfakcjonuje. Takie fajne zdanie kiedyś usłyszałem. Po śmierci Jerzego Grzegorzewskiego Staszek Radwan, wspaniały kompozytor, powiedział: "Odszedł człowiek, który wielu rzeczy nie robił, również w teatrze, bo nie wypadało". W tej chwili powiedzenie komuś, że nie wypada za kimś jeździć samochodem ani robić mu zdjęć albo fotografować Marka Kondrata na jego prywatnej działce, pokazując jego lekką nadwagę, może spowodować u adresata co najwyżej śmiech. I to ironiczny. A ja uważam, że nic nie uprawnia do tego, żeby włazić komuś tak mocno w życie prywatne.

Jak panu?

- Jak mnie. Ale ja nie przyjmuję tego do wiadomości i robię swoje. Zakochałem się, dokonałem takich wyborów i nikomu nic do tego. Więcej, będę robił to, co sam uznam za stosowne, kompletnie ignorując to, co się wokół dzieje, co o mnie piszą, mówią. Swoim dzieciom uświadamiam, że to, co jest napisane na mój temat, w nie wiem ilu procentach, ale dzieje się poza mną. Ja naprawdę nie będę się przebierał za Indianina ani nie będę udawał baby z chrustem, żeby pójść z Moniką do restauracji czy do kina.

Pana koleżanka po fachu Krystyna Janda, choć nie wprost, to napisała o panu, że to pan przekroczył granice przyzwoitości i przez to pana żona "schudła tak, że jej już prawie nie ma, i słaba jest tak, że chwieje się jak trzcina na wietrze, nie ma siły nawet mówić".

- No właśnie. Uważam, że to nie był tekst przeciwko mnie, nie był to tekst interwencyjny, ani nawet taki, który mówi: "Zbyszku, nie wypada".

To, co chciała powiedzieć Krystyna Janda?

- To raczej był tekst... Albo może lepiej nie będę brnął... Może troska Krystyny wobec mojej byłej żony, która tak reaguje na nieszczęścia? Bo rozstanie, rozwód to są nieszczęścia.

Rozmawiał pan o tym z Krystyną Jandą?

- Nie miałem okazji. Zadzwoniłem tylko do niej po publikacji w "Newsweeku" gdzie zestawiono moje wypowiedzi tak, że Krystyna mogła się poczuć urażona. Mam nadzieję, że dziennikarz też do niej zadzwonił, wyjaśnił i przeprosił. Doczekaliśmy czasów...

Doczekaliśmy czasów, kiedy po wpisaniu pana nazwiska w wyszukiwarkę, nie wyskakują wywiady z wybitnym aktorem, który zagrał w teatrze Wujaszka Wanię i Płatonowa, był aktorem Kieślowskiego. A nawet o Shreku nie ma.

- Podobno.

Prawie zniknął aktor Zamachowski. Jest Zamachowski od Richardson.

- Ja na to wpływu nie mam. Nie wiem, co mógłby zrobić, żeby to się zmieniło. Nie chciałbym, żeby to, co się wydarzyło w moim życiu prywatnym, wpłynęło na to, co udało mi się dotąd zrobić w życiu zawodowym, bo to są dwie różne rzeczy. Nie dostaję ról na miarę "Białego" ani "Zawróconego".

I dlatego prowadzi pan program śniadaniowy?

- Przecież pani wie, że tak nie jest. Zagrałem u Pasikowskiego, u Wajdy. Pamiętam, jak dostałem Kaczkę za "Białego", po którym trzy lata nic nie grałem. Powiedziałem wtedy, że aktor nagrodzony nic nie traci ze swoich właściwości. I ja nic nie straciłem.

"Wałęsę" Wajdy pan widział?

- Nie. A pani widziała? I co?

Niezły z pana esbek. Nie lubi się pana jeszcze bardziej.

- Bardzo dziękuję. Przyjmuję to jako komplement. Po wielu latach grania miłych, ciepłych facetów zagrałem ubeka. Chociaż zdarzało mi się być nauczycielem potworem w "Weiserze" czy pedofilem w "Luksusie". Krzysztof Krauze zadzwonił do mnie po tej ostatniej roli i powiedział, że jestem potwornie wiarygodny.

To pana bohater nakłania Wałęsę, żeby podpisał esbeckie kwity.

- Pamiętam, jak pan Andrzej mówił, że chce zrobić film w obronie Wałęsy. Pamiętam 1980 r. Chłonąłem ten czas, tę wolność. Pamiętam Wałęsę, on był bohaterem. Scenariusz "Wałęsy" był napisany czarną czcionką, ale co jakiś czas pojawiały się zdania na czerwono w rodzaju: Wałęsa rozmawia z X i idą ulicą. Nie było wiadomo, co z czego wynika, wiele scen było pisanych tuż przed realizacją. To znak, że pan Andrzej wciąż poprawiał scenariusz. Pamiętam, jak nagrywaliśmy scenę 8,5-minutową przez 8,5 minuty: ja - esbek, i Więckiewicz - Wałęsa. Na żywo w zasadzie. Bez dubli. Rozmowa tylko. Strasznie trudne.

Wiem od Janusza Głowackiego, że większość tych kwestii była przepisana ze stenogramu. Jemu bardzo zależało, żeby zachować składnię, ten język. Proszę pamiętać, że było tam wiele paragrafów. Robert miał "łatwiej", bo tylko odbijał piłeczkę.

Czyli się ruszyło? Tak pytam, bo ze dwa, trzy lata temu pan narzekał, że w filmach pan nie gra, że jakiś producent zaproponował, że botoks pana uratuje.

- Dzięki Bogu się ruszyło.

Dzięki Bogu, a nie miłości?

- Już dajmy spokój tej miłości. Nie tłumaczmy wszystkiego miłością. Myśli pani, że Andrzej Wajda obsadził mnie w "Wałęsie", bo usłyszał, że piszą o mnie portale plotkarskie? Władek Pasikowski też tym się kierował, dając mi rolę w "Pokłosiu", a ostatnio w "Jacku Strongu"? Debiutant Kuba Nieścierow też zaangażował mnie do filmu, notabene zatytułowanym "Zabójcza miłość", z tego powodu? U mnie na półce stoi ładnych parę kilo nagród i one też nie przekładają się na to, czy mam robotę, czy nie?

Wie pan, ja to bym chciała, żeby pan w takim filmie zagrał, który byłby w konkursie w Cannes, dajmy na to.

- A ja to nie? Też. Raz w życiu byłem na festiwalu w Cannes. To było wtedy, jak byłem Shrekiem, głosem Shreka. Jerzy Stuhr wtedy powiedział: "Nie wiedziałem, że skompletuję wszystkie najważniejsze festiwale w charakterze osła". Życzyłbym sobie, żeby urodził się nowy Kieślowski, który obdarzyłby mnie odpowiedzialną fajną rolą, a ja bym stanął na wysokości zadania. Bo stać mnie na to.

Jak pan wie, Andrzej Wajda za radą producenta obsadził Dorotę Wellman w roli Henryki Krzywonos dlatego, że jest popularną dziennikarką. Pan też ostatnio postanowił być dziennikarzem.

- U Wellman ważne były jeszcze cechy fizyczne i jej charakter. Nie sądzę, żeby pan Andrzej był bezwolnym realizatorem sugestii producenta. Znam go trochę.

Wiedział, że jest pan jurorem w "Bitwie na głosy"?

- Nie sądzę. "Bitwa na głosy" pojawiła się zupełnie przypadkowo w moim życiu. Nie chcę się tłumaczyć, dlaczego się zgodziłem.

Już pan gdzieś mówił, że lubi pan nowe wyzwania.

- Wie pani, sporo się przy tym programie na żywo nauczyłem.

Nie zrobiło to dobrze panu wizerunkowi.

- A co to jest ten wizerunek? Może jestem stary, ale nie dość, że nie lubię tego słowa, to jeszcze nie wierzę, że można komuś zrobić wizerunek. Nie wierzę, że jakiś sztab ludzi może sprawić, że będę taki albo taki.

Mam wrażenie, że pan ma jednego człowieka, który panu ten wizerunek robi. Nazywa się...

- Jest pani, jak to mówią, w mylnym błędzie. Oczywiście, Monika ma wpływ na moje życie, ja mam też wpływ na jej życie. Radzę się, bo kogóż miałbym się radzić. Też się boksujemy, też się kłócimy. Natomiast... Nie, nie będę tego rozwijał.

Już któryś raz pan przerywa.

- I jeszcze nieraz przerwę. Wiele nas różni z Moniką, ale to jest fajna dynamika. Na samym końcu i tak ja podejmuję decyzje dotyczące mojego życia zawodowego, proszę mi wierzyć. Pragnę zapewnić wszystkich, którzy z taką troską odnoszą się do mnie, tak zajmuje ich moje życie, że nie jestem ubezwłasnowolniony. Mam pani mówić, że kiedy dostaję scenariusze do czytania, to sam odkładam te, które uważam za nieinteresujące, a nie robi tego za mnie Monika? Takich oczywistości pani oczekuje?

We wrześniu pan wraca na wizję?

- Być może, zobaczymy, co będzie. Nie chcę uprzedzać faktów. Albo, dobrze, powiem - na pewno będę musiał zrezygnować na czas prób w Teatrze Narodowym. Jednak jestem aktorem, a nie dziennikarzem. Na pewno nie odejdę z tego powodu, że ktoś napisze o tym, że to nie jest dla mnie miejsce, albo powie, że się do tego nie nadaję. Jeszcze raz mówię - sam podejmuję decyzje. No i co sobie pani o mnie myśli?

Nie przyszłam tu do pana moralizować...

- Dzięki Bogu.

Ale do Narodowego też będą chodzić na pana, bo jest pan tym od telewizji śniadaniowej.

- Mnie nie interesuje, kto na kogo chodzi. Niezależnie od tego, co się działo w moim życiu, to na "Klub Hipochondryków" i na "Zamach na MoCarta" do Syreny ludzie przychodzili i przychodzą.

Bez ciebie jestem tak smutny jak piesek, co wypadł z sań...

- Do tej pory to śpiewam. Bo wytłuc może mnie grad...

Właśnie. Ale pan mi się tu próbuje jawić jako człowiek silny, którego nic nie rusza.

- Nie robię sobie zbyt często analizy swojego życia. Kiedyś, dawno temu, wydałem tomik wierszy i gdzieś ten etap życia, w którym musiałem wiele rzeczy nazwać, dla mnie się zakończył. Ale tak, wydaje mi się, że jestem mocny, by to wszystko przetrwać.

Pana partnerka zrobiła z panem wywiad do plotkarskiej gazety, a pan powiedział, że chciałby z nią wyjechać na koniec świata. Uważa pan, że ten wywiad to był dobry ruch?

- Tyle że nie zauważyła pani, że ten wywiad dotyczył przede wszystkim mojej reżyserii spektaklu "Progressive" w teatrze Roma i powstał, bo to pismo miało patronat nad sztuką, a Monika od dawna robi dla nich wywiady. Boguś Linda i Janusz Józefowicz, z którymi Monika rozmawiała w poprzednich numerach, nie mieli jakoś brzyda na ten temat. I ja też nie miałem.

Ja miałam.

- To dobrze, że sobie o tym gadamy. A że brzyda pani ma...

Inni też mają. Nie tylko z powodu wywiadu. Media są temu winne?

- Nie chcę niczego zwalać ani na media, ani na czasy. Nie jestem niewinny. Z drugiej strony, gdyby nie te czasy, nie te media, to pół Polski nie wiedziałoby o moich prywatnych sprawach. Moje wybory i moje błędy są moimi wyborami i błędami.

Nie chciałam do tego wracać, ale to Monika Richardson powiedziała w programie telewizyjnym o porannym seksie z panem.

- O Jezus Maria... Już Monika wielokrotnie o tym mówiła, jak dała się fantastycznie wkręcić wydawcy. Tematem był seks ludzi starszych. Zanim rozmowa się rozpoczęła, wydawca powiedział na słuchawkę współprowadzącemu Romkowi Czejarkowi, żeby zapytał Monikę o seks, a Moniczka z wrodzoną sobie szczerością powiedziała to, co powiedziała. I co, już do końca życia będzie tą, co na wizji, na żywo opowiedziała o seksie ze Zbigniewem Zamachowskim? Wie pani, ja nie chciałbym, żeby wyszło, że jękolę, skowyczę, narzekam.

Chyba nie wyjdzie.

- Ja mam niezgodę na różne rzeczy, ale na pewno nie jękolę. Ktoś mi ostatnio powiedział, że u Rosjan jak jest "ljubow" to nikt nie dyskutuje. "Ljubow" wszystko tłumaczy. Jeśli ktoś coś robi z miłości, to Rosjanie nie dyskutują, bo miłości się nie osądza.

I życzyłbym sobie, by tak było w Polsce.

Magdalena Rigamonti
Wprost
29 lipca 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...