Jezus to hologram? A zło?

"Czarownice z Salem" - reż. Mariusz Grzegorzek - Teatr im. Stefana Jaracza w Łodzi

Nowy spektakl Mariusza Grzegorzka to aktorska reaktywacja "Jaracza" i powrót w to miejsce teatru precyzyjnego, domkniętego, a przy tym nieoczywistego i podejmującego rzeczywiste artystyczne ryzyko. Teatru jako głębokiej rozmowy o dziwnej istocie, jaką jest człowiek. To także teatr totalny. Na dopalaczach!

O Grzegorzku reżyserze zwykło się mówić jako o "szamanie" z racji środków wyrazu, jakimi operuje (sztafaż jak z rytuału, pierwotna etniczna muzyka, do tego "wtręty" z popkultury) i tematyki - apelowania do szeroko rozumianej duchowości człowieka XXI wieku. Rzadziej mówi się, jak precyzyjny to inscenizator i interpretator. Różnorodność systemów znaków skumulowanych i złączonych z aktorem w jeden przekaz każe mówić o "Czarownicach z Salem" wręcz jako o teatrze totalnym.

Najpierw jest przysłaniająca scenę czarna kotara - na "poszarzałym" nagraniu mijamy leśne konary. Coś dudni. Idealne miejsce, by spotkać czarownicę, i idealny cytat z kina grozy. Ale Grzegorzek nie cytuje ironicznie i prześmiewczo. Między konarami zawisa równie szary wizerunek Jezusa, niczym z popularnych dewocjonaliów. Wygląda jak hologram. Już tutaj widz, sam na sam w lesie, musi sobie odpowiedzieć: istnieje on (dla mnie, także jako symbol pozaziemskiego bytu) czy nie? A zło istnieje? I już do końca Grzegorzek interpretując sztukę Millera negocjuje rolę i prawdziwość zła - na poziomie społeczeństwa i jednostki, na płaszczyźnie władzy i wiary. Reżyser czyni widza częścią scenicznego świata nie dzięki scenografii, ale przez utrzymywanie go w niepewności co do prawdziwości opętania dziewczyn z Salem. Jeśli okaże się nieprawdziwe, to jakie jest pochodzenie zła - czysto ludzkie? I czy znaczyłoby to, że Boga nie ma i jesteśmy samotni wobec nicości (te tony wydobywa Ireneusz Czop jako John Proctor). I co to znaczy być dobrym człowiekiem? Grzegorzek nie daje jasnej odpowiedzi - po co inaczej byłby mu teatr. Grę z widzem zaczyna już od pierwszej sceny, w której obsadzona jako Tituba korpulentna Kamerunka Carine Jokam rozlewa mleko, by zwabić duchy. Zaraz, czy to prawdziwy rytuał? Co my właściwie oglądamy? Scenografia jest niezmienna - otaczające scenę trzy "ściany" z prześcieradeł (odległe echo scenografii do krakowskiego "Woyzecka"?) i domykający je od góry rybio połyskujący prostokąt z pasów folii, który zdaje się mieć własne życie - i służy jako tło projekcji. Ciasno skadrowane renesansowe i współczesne portrety Jezusa łączą się w nich z abstrakcyjnymi formami geometrycznymi. Kontrast rządzi też sferą muzyki i dźwięków - niskie "buczenia" miksowane są z chóralnymi śpiewami, i aktorstwa - realizm i (pozornie) psychologiczna ekspresja tworzą świat o niejasnym statusie, wychylony ku "zaświatom".

A dawno nie widzieliśmy aktorów "Jaracza" tak rzucających się na role - to możliwe tylko przy pełnym zaufaniu do reżysera. Są najbardziej porywający, gdy zdaje się, że w ich postaciach zaraz coś eksploduje. Oto szereg pamiętnych kreacji: Agnieszki Więdłochy, której Abigail rządzi Salem i szyderczo kpi ze społeczności; Marka Nędzy jako natchnionego pastora Hale'a, Michała Staszczaka jako podszytego strachem pastora Harrisa, który knując z wolna popada w bufonadę. Znakomity jest duet Matyldy Paszczenko (emanująca dobrem i spokojem Beth Proctor) i Ireneusza Czopa (grzeszny i ludzki John Proctor), którzy budują głęboką relację między postaciami. Zbiorową kreację wokalno-ruchową, z której raz wydobywa się, a raz w niej skrywa się Abigail, tworzą cztery studentki "filmówki" - jako "czarownice" najpełniej zaistniały Paulina Walendziak (Betty) i Izabela Dudziak (Marry). Trudno zresztą wskazać role nieudane lub nieważne - Salem to w końcu społeczność.

Pierwsza część spektaklu nosi znamiona wybitności, w drugiej słabnie skala inscenizacyjnych rozwiązań, ale też zamiast "czarów" oglądamy prace sądu - ciężar przenosi się na jego mechanizmy. Przestrzeń sceny teraz zdaje się ograniczać twórców - oglądamy głównie kolejne układów podestów i stołów. Przy tych mankamentach dostajemy jednak spektakl, w którym Grzegorzek jawi się jako inscenizator o wybitnym zmyśle plastycznym, Który ryzykuje śmieszność, gdy kostiumami (wkładanymi na ramiona workami-kapturami niczym te Ku Klux Klanu) odczłowiecza ich, zmienia w groteskowe kukły, postaci raczej malarskie niż sceniczne. To ryzyko jest miarą wartości tego teatru.

Łukasz Kaczyński
www.e-kalejdoskop.pl
6 kwietnia 2017

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...