Just look at yourself – czyli, czy rośnie ci róg?

Nosorożec (1974), reż. Tom O'Horgan, American Film Theatre

Jest rzeczą dosyć oczywistą, że aktualny kontekst kulturowy kieruje sztuką, wpływając na jej teorię, język oraz tematykę. Sztuka, niezależnie czy stanowi przestrzeń osobistej ucieczki, poszukiwania prawideł rzeczy czy społeczno-politycznego zaangażowania, ostatecznie jest wytworem człowieka skierowanym do odbiorcy wzrastającego w konkretnym czasie, zmagającego się z problemami uniwersalnymi oraz wyzwaniami „swojej epoki".

Zrozumiałe jest zatem oczekiwanie, aby sztuka była w jakimś wymiarze aktualna, aby prowadziła i umożliwiała rozwój człowiekowi danych czasów. Oczekiwanie to obejmuje w szczególności okresy kryzysu, kiedy stabilność świata zostaje w wyraźny sposób podważona. Z niego też rodzi się przekonanie, że trudne czasy oraz problemy wymagają ciężkich, drastycznych, patetycznych środków – estetycznej jednoznaczności. Czy jednak faktycznie jedyny sposób mówienia o ciężkim jest ciężki, a o lekkim lekki?

Nie wątpię, że pewna zasada stosowności – zatem współodpowiedniości używanych środków i tematów – jest cenna, prowadząc do powstania wielu dzieł o zachwycającej spójności wewnętrznej. Nadmierne trzymanie się powszechnie przyjętych rozwiązań, standardów, zatem ślepe i bezrefleksyjne powielanie dróg estetycznych (klasycznej, awangardowej, komicznej, dramatycznej) jako jedynie właściwych i słusznych sposobów wypowiedzi artystycznej, prowadzi jednak do dogmatyzacji sztuki, zaniku kreatywnej strony wytwórczości oraz refleksyjnej odbioru. Tymczasem błędnym jest przekonanie, aby ciężar zarezerwowany był dla tego, co ponure i depresyjne; aby środki uważane za lekkie, nie mogły być użyte do omówienia tematu poważnego. Śmiech, taneczność, groteska, absurd mogą skłonić do intelektualnego namysłu, wydobyć nowe spojrzenie na obecne problemy, doskonale współgrając z tragicznością, odnajdując uniwersalność w tym, co aktualne. Doskonałym przykładem filmu, który zręcznie lawiruje między lekkim a ciężkim, i który pomimo upływu lat nie zatracił wyrazistego wydźwięku, jest „Nosorożec" wyreżyserowany w 1974 roku przez Tom O'Horgana.

„Nosorożec" to adaptacja sztuki Eugène Ionesco o tym samym tytule, wystawionej po raz pierwszy 22 stycznia 1960 roku w Paryżu w L'Odéon-Théâtre de France. Akcja przełożona zostaje na grunt amerykański, do jednego z dużych miast w Stanach Zjednoczonych, w kulturowe centrum ówczesnego świata. Bohaterowie zostali wpisani w tamtejszą rzeczywistość. Pracują, ubierają, wypowiadają, a nawet nazywają się po amerykańsku. I tak też Bérenger staje się Stanleyem, Pan Motylek Mr. Nicholsonem, Dudard Normanem, Botard Carlem – tylko John oraz Daisy zatrzymują swoje pierwotne imiona. Nie oznacza to bynajmniej, aby postacie zatraciły pierwotny charakter, bądź wyewoluowały w stronę niezwiązaną z wymową sztuki rumuńskiego dramaturga. Autor scenariusza, Julian Barry, umiejętnie posłużył się oryginalnym tekstem i przenosząc wydarzenia oraz bohaterów na język filmu, wyłowił oraz wyeksponował rzeczy najistotniejsze.

Szukając informacji o „Nosorożcu", można spostrzec, że często określa się go jako „komedię". Na samym plakacie widnieje zresztą napis: „The comedy that proves people are still the funniest animals". Nie mam wątpliwości, że doszło tu do nieszczęśliwego uproszczenia, jakiegoś klasyfikacyjnego nieporozumienia, polegającego na przyporządkowaniu utworu do wspomnianego gatunku, tylko dlatego, że można się pośmiać. Tak jak „Dnia świra" Marka Koterskiego czy tekstów Witolda Gombrowicza nie można ograniczyć do „groteski", „dzieł prześmiewczych", „satyry", tak „Nosorożca" trudno uznać za film „komediowy". Niewątpliwie posługuje się on środkami humorystycznymi, wartką akcją oraz detalami, które mogą wywołać uśmiech – jednak dzieło wykracza poza „zabawność", podejmuje problemy wyjątkowo poważne, wiążące się ze ślepym podążaniem za masami, rezygnacją z własnej niepowtarzalności, utratą człowieczeństwa, regresem i upadkiem kultury, niszczonej przez ludzi przemieniających się kolejno w nieujarzmione nosorożce. To tragedia nieodzowności ubestwienia zmechanizowanego i treściowo pustego cliché-społeczeństwa, w którym śmiech tańcuje z rozpaczą, a piękno indywidualności z dramatem osamotnienia.

Film zachwyca na wielu poziomach. Przede wszystkim należy pochwalić wspaniałą grę Gene Wildera, wcielającego się w postać Stanleya. Początkowo jawi się on jako antybohater, człowiek nieumiejący dostosować się do społeczeństwa – żyje w nim, a zarazem egzystuje obok, jakby za niewidzialną ścianą, w niedostrzegalnej klatce. Jest niezaangażowany, nie nadąża za miarą powszechnych standardów. To człowiek mocno skupiony na swojej relacji ze światem, człowiek osamotniony, znudzony, strachliwy, refleksyjny, outsider, bądź jak wytyka jego najlepszy przyjaciel – alkoholik. Nie jest obeznany kulturowo, nie czyta, nie chodzi do muzeów ani na sztuki Ionesco, a kiedy po raz pierwszy pojawia się nosorożec, wzbudzający powszechną sensację – ziewa. Stanley pragnie się zmienić. Pragnie „dorosnąć" do wysokiego standardu, który upatruje w swoim najbliższym przyjacielu, Johnie. To zadanie zdaje się wykraczać poza jego możliwości – nie jest ani dostosowany do życia, ani do miłości. Pozostaje jednak szczery z samym sobą.

Gene Wilder doskonale wyłowił subtelności jego charakteru, dokonując wielowarstwowej ekspozycji niedostosowanego społecznie antybohatera, zza którego problemów, niedoskonałości, ułomności, wyłania się jego oblicze najbardziej ludzkiego z ludzi – poruszająca esencja człowieka. Czy Stanley wykroczył zatem poza luźne ramy antybohatera, czy może antybohater w czasach ubestwienia staje się najbardziej ludzki?
Na szczególną uwagę zasługuje także Zero Mostel, wcielający się w postać Johna – w doskonałego oraz w pełni dostosowanego społecznie obywatela, przeciwieństwo Stanleya. Jego precyzyjna gra aktorska może stanowić przedmiot analizy oraz źródło inspiracji. Autentyczność, umiejętność przedstawiania postaw skrajnych oraz płynnego lawirowania między nimi, panowanie nad głosem, mimiką, ruchem, nad każdym skrawkiem ciała, raz tak lekkim, piórkowym, zgrabnym, chwilę potem niezgrabnym, ciężkim, grubym i swędzącym – Zero Mostel zachwyca kunsztem aktorskim, który szczególnie wyraźnie przejawia się w jego niepowtarzalnej metamorfozie w nosorożca.

Warto również zwrócić uwagę na zapadającą w pamięć muzykę Galta MacDermota, inteligentne budowanie scen, które pomimo częstej stabilności kadrów, zamknięcia w określonej, scenicznej niemal przestrzeni, pozostają nader dynamiczne. Film pozbawiony jest zbędnej efektywności. Nie potrzebuje tanich, komputerowych trików współczesnego kina, maskującego nieudolność oraz płytkość wyrazu gadżeciarstwem. Skupia się na wymowie, składności dzieła, na fundamencie teatru i filmu, jakim jest aktor.

Jest niewiele elementów filmu wzbudzających poważniejsze wątpliwości. Można żałować, że niektóre z postaci nie zostały bardziej rozwinięte, chociażby Norman (Dudard) czy Carl (Botard), który w oryginale Ionesco reprezentował wiele postaw, jakie możemy odnaleźć w dzisiejszym społeczeństwie. Upatrywanie rasizmu przy każdej okazji, emocjonalna kłótliwość, sprowadzanie dyskusji do kwestii niepowiązanych z omawianym problemem, traktowanie osób ze względu na ich pozycję społeczną, wąski światopogląd, pragnienie społecznego uznania, arogancja, buta, chełpliwość, agresja i prześmiewczość wobec odmiennego zdania czy przeciwstawnej opinii.

Pomimo upływu lat „Nosorożec" nie zatracił aktualności. Umiłowanie do bezsensownej i nieuzasadnionej brutalności, rozbestwienie obyczajów, uprzedmiotowienie ciała, prymat pieniądza, walka z wolnością słowa, promowanie uzależnień oraz jednej, „właściwej" narracji medialnej, niechęć do osób pozbawionych ścisłej identyfikacji politycznej, kwestionowanie wartości życia ludzkiego, dążenie do swoistej unifikacji życia globalnego za wszelką cenę – to wszystko oznaki kryzysu człowieczeństwa, który nie jest już filmowy, lecz realny i bliski naszej codzienności. Nie są to też problemy nagłe, nieoczekiwane, zaskakujące, pozbawione udokumentowanego rodowodu. Uzwierzęcenie świata nie pojawia się znikąd, to nie fatum ani kara boska, lecz efekt działań ludzi, którzy zwykli swoje czasy postrzegać jako wygodne, bezpieczne, cywilizowane, ostateczne. „Nosorożec" udowadnia, że dostosowywanie się do zasad oraz aktualnie przyjętych norm społecznych nie jest jednoznacznie z byciem ludzkim, a zmiana nie zawsze jego zmianą na lepsze. Pogoń za „społeczeństwem", za tłumem i wolą większości ostatecznie może okazać się pogonią, w której zagubi się człowieka.

Komu zależy tylko na naśladownictwie aktualnego, postępowego standardu społecznego może nie dostrzec, kiedy społeczeństwo przyjmie prawo dżungli, kiedy on sam stanie się wyzbytym indywidualności nosorożcem.

 

Jan Królewski
Dziennik Teatralny Warszawa
26 marca 2022
Wątki
KinoFani

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia