Już nie chłopcy, lecz mężczyźni...
"Chłopcy z placu broni" Ferenca Molnara to kolejna realizacja Michała Zadary - reżysera wyjątkowo pracowitego (cztery / pięć spektakli rocznie to sporo), wyjątkowo zmiennego - wypróbowującego wciąż nowe konwencje i nowe teatralne chwyty - i wyjątkowo długo unikającego Warszawy.Choć zestawianie w jednym ciągu nazwisk Kleczewskiej, Klaty i Zadary (a zdarza się to często) wydaje mi się pod wieloma względami niesłuszne, to jednak topograficzny schemat ich pracy jest rzeczywiście podobny: wieloletnia praca z dala od stolicy, spektakle w Gdańsku, Wrocławiu, Szczecinie, Krakowie, i wreszcie warszawski coming out. Zadara, tak jak Kleczewska zadebiutował w Narodowym. Udanie. Reżyser wykorzystał scenę Teatru Małego do zahaczenia historii chłopięcej walki o plac, przestrzeń dla swojej wolności, w faktycznej sytuacji teatru - sprzedanego korporacji, która za rok wybuduje w tym miejscu delikatesy. Wynikająca z tego pomysłu sentymentalizacja opowieści, byłaby pewnie nieznośna, gdyby nie kapitalny chwyt teatralny, przeplatający to, co prywatne z tym, co publiczne. Spektakl rozpoczynają bowiem kameralne, prywatne wspominki - posiwiali, nie najmłodsi już aktorzy opowiadają o swoich pierwszych spektaklach w Teatrze Małym, raczą nas wszelakiej maści anegdotkami, dowcipami. Każdego wieczoru zapewne nieco innymi. Dzień przed wyborami Emilian Kamiński żartował z ciszy wyborczej, na tym samym spektaklu Waldemar Kownacki tłumaczył się z chrypy - cały tydzień był na planie filmowym, stał po pas w wodzie. Oto więc obserwujemy rzadko, jak się wydaje, stosowany w polskim teatrze zabieg "uprywatnienia" aktora na scenie. Czy też, niech zabrzmi to bardziej polleschowo, odarcia teatru i aktorów z anonimowości, zmiany pozornie neutralnej narracyjnej pozy teatru. Chwyt ten w przypadku "Chłopców." świetnie się sprawdza, bo wprowadza natychmiastową dwoistość - dojrzali, poważni aktorzy wspominają swoją młodość i powoli, z namaszczeniem wchodzą w role chłopców, którzy z kolei zajmują się głównie odgrywaniem dorosłego życia. Odgrywanie to jest, oczywiście, infantylne, ale równie infantylnie wygląda przecież zabieg odwrotny - wcielania się dorosłych w postaci chłopców. Ani w półprywatnej rozmowie, ani w jawnym wcielaniu się w role, nie uczestniczy Wojciech Solarz - jako najmłodszy z aktorów nie ma swoich wspomnień związanych z Teatrem Małym, a co za tym idzie, nie zostało mu również przyznane prawo do prywatności na scenie. Jest od początku Nemeczkiem. I ma to dwojakie konsekwencje sceniczne. Podrzędność jego statusu wobec statusu starszych aktorów jest ukazana nie tylko poprzez nie dopuszczenie Solarza do.bycia Solarzem, ale również poprzez specyficzne poprowadzenie scenicznych działań. Oto bowiem krzątająca się po scenie w ciągu całego spektaklu inspicjentka (kolejny cenny zabieg metateratralny i impuls do refleksji nad istotą teatralności; chwyt wykorzystany ostatnio w podobnej postaci przez Monikę Strzępkę w "Był sobie Polak, Polak, Polak i diabeł" Pawła Demirskiego - dziwić to jednak nie powinno, Zadara z Demirskim parokrotnie współpracował, a samemu Demirskiemu jest w niektórych kwestiach do Pollescha bardzo blisko), ochoczo podaje tekst starszym aktorom, ale Solarz-Nemeczek musi radzić sobie sam. Jemu Dorota Ignatjew niczego nie podpowie. Dalej, on co chwilę ląduje w basenie - fosie, okalającej wyspę Feriego Acza - i wychodzi cały mokry tylko po to, żeby za moment znowu nurkować. Kiedy jednak za karę do wody mają wejść Pastorowie (Kownacki i Wakuliński), wystarczy symboliczne zanurzenie ręki. Każdy z aktorów będzie grał po parę ról, płynnie przechodząc z jednej w drugą - Solarz zagra tylko Nemeczka; pozostanie nim od początku do końca. Czonakosz (Kownacki) w encyklopedycznym skrócie wyjaśni publiczności, czym jest czardasz - Nemeczek będzie go musiał odtańczyć, ilustrując niejako mini-wykład Czonakosza. Teoretycznie tańczy z radości, pierwszy raz udało mu się nie zostać wpisanym do czarnej księgi, ale niewiele przecież w tym tańcu radości, to raczej spełniany niechętnie aktorski obowiązek. Odtańczenie czardasza jest naznaczone tym samym "przymusem odegrania", którym naznaczona jest cała rola Solarza. Zabieg ten pozwala na rozpisanie prostej alternatywy: czy fakt, że Nemeczek jest w tym kontekście postacią najmniej "wiarygodną", sprawia, że negujemy jego szlachetność, dobroduszność i honor jako przymioty czysto teatralne? (Nemeczek pozbawiony jest przecież swojego "rzeczywistego" desygnatu, w postaci wcielającego się w jego rolę aktora). Czy też odwrotnie: czy wyższość pełnej teatralności Nemeczka nad jawną teatralnością pozostałych aktorów, powoduje, że skłonni jesteśmy wierzyć raczej w czystość intencji Nemeczka, niż w machlojki (także te teatralne) i wojenki pozostałych aktorów? Ogromną zaletą "Chłopców." jest dyskrecja tej realizacji, jej nienachalność, opanowana przez Zadarę delikatna sztuka podsuwania sensów, by tak rzec, mimochodem. Dla poszukiwaczy teatru politycznego mamy biało - czerwona flagę jako sztandar drużyny Boki, czy sfałszowane głosowanie na przywódcę grupy, pozorujące tylko demokratyczność i egalitaryzm. Dla sentymentalistów - wspominki, wyświetlane na koniec spektaklu zdjęcia z młodości aktorów, towarzyszący pokazowi slajdów "Niech żyje bal" z głośników i melancholijna świadomość, że "drugi raz nie zaproszą nas wcale". Nie są to jednak tylko odpryski poszczególnych konwencji, zebrane w artystycznym kolażu - na ich styku rodzi się bowiem parę ważnych pytań. O przestrzeń naszej wolności, o sposoby jej pozyskiwania - przefiltrowane zarówno przez dziecięcy idealizm, nie taki znowu w kontekście spektaklu śmieszny, jak i dziecinność dorosłych, prowadzących z nadęciem swoje małe wojenki. Na tej dychotomii polega sympatyczny paradoks spektaklu - Zadara prowadzi równolegle dwa porządki czasowe, fikcyjny i faktyczny. Z jednej strony pozwala nam przypuszczać, co wyrośnie z młodych chłopców z Placu Broni (a domysły można snuć nad wyraz pesymistyczne), z drugiej - od razu pokazuje, jacy ci "dorośli chłopcy" są. Klamrą dla tej permanentnej podwójności będzie zanucona przez Emiliana Kamińskiego "Nasza klasa" Kaczmarskiego, uruchamiająca przy okazji subtelne odwołanie do porządku diametralnie innego, przenoszące refleksję czysto teatralną na płaszczyznę bardzo polską, płaszczyznę ciągle chyba aktualnej filozofii "rozliczania". Dorosłemu Gerebowi w którymś momencie przyjdzie pewnie odpowiedzieć za popełnione w młodości zdradę i donosicielstwo, ktoś o tym przypomni. Wyobrażam sobie, że Molnara można dziś zrealizować w ostrej, politycznej konwencji - są tu przecież zarysowane podstawowe mechanizmy rządzące polityką, układy, sojusze, sprzedawalną lojalność, oportunizm i zdradę. Zadarze ten pomysł na szczęście do głowy nie przyszedł, bo aż strach pomyśleć, co mogłoby z tego wyjść - zapewne pozorująca celną polityczną satyrę - oczywista oczywistość. Mamy zamiast tego nie tylko polityczność, zamkniętą w subtelnej, czysto skojarzeniowej warstwie, ale również zgrabne ominięcie molnarowskiej pułapki - opowiedzenie językiem teatru o nawiasie, w który trzeba wziąć przedstawianie historii z Placu Broni. I ten język właśnie wydaje mi się największą zaletą przedstawienia Zadary. Wypróbowywany przez niego nowy, uporczywie domagający się uważniejszego przemyślenia dyskurs teatralny, daje nadzieję na kolejne takie eksperymenty. Teatr Narodowy w Warszawie Ferenc Molnar "Chłopcy z Placu Broni" reżyseria: Michał Zadara scenografia: Magdalena Musiał kostiumy: Julia Kornacka choreografia: Tomasz Wygoda światło: Ewa Garniec Obsada: Marek Barbasiewicz, Andrzej Blumfeld, Emilian Kamiński, Waldemar Kownacki, Maciej Kozłowski, Krzysztof Wakuliński, Wojciech Solarz Premiera: 9.06.2007 r..