Kadisz

"Dybuk" - reż: Mariusz Grzegorzek - Teatr im. Jaracza w Łodzi

Zmarły student jesziwy Chanan wdziera się do ciała ukochanej Lei. Ona mówi teraz jego słowami, myśli jego skojarzeniami, krzyczy jego głosem

W "Dybuku" Mariusza Grzegorzka znany z żydowskiej tradycji motyw ducha zmarłego, który wciela się w żywą istotę, zyskał ciekawą interpretację: przejmujemy nie tylko fizyczne cechy umarłych, ale także ich namiętności, przyzwyczajenia i kompleksy. Lea jest organicznie złączona z Chananem. Chanan stanowi część osobowości Lei. Umarli trwają w żyjących.

Połączyło ich przeznaczenie. Ojcowie Lei (Agnieszka Więdłocha) i uduchowionego Chanana (Marek Nędza) - bogaty chasyd Sender (Mariusz Jakus) i Nysen (Marcin Łuczak) - w młodości przyrzekli sobie, że jeżeli ich dziećmi będą chłopiec i dziewczynka, w przyszłości zwiążą się węzłem małżeńskim.

Senderowi urodziła się córeczka, Nysenowi - syn. Niestety, przyjaciel, który zmarł w dniu narodzin chłopca, nie zdążył poinformować o szczęściu Sendera, ten zaś zapomniał o umowie i odnalazł dla pięknej Lei bogatego kandydata na męża. Syn Nysena, porażony tą wieścią, umarł. Ale kiedy w dniu ślubu osiemnastoletnia Lea w towarzystwie opiekunki (Zofia Uzelac) wybrała się na cmentarz, żeby zaprosić na wesele ducha zmarłej mamy i ukochanego Chanana, niespokojna dusza chłopca wstąpiła w ciało dziewczyny.

"Dybuk", dzieło Szymona An-skiego (czyli Szlojme-Zajnwela Rapoporta), pisarza i etnografa - a także socjalisty, kowala i nauczyciela, urodzonego w Witebsku w 1863 roku, to jeden z najsłynniejszych utworów literackich napisanych w jidysz. An-ski wykorzystał w "Dybuku" bogaty materiał etnograficzny, który zgromadził podczas dokumentacji w wołyńskich i podolskich wioskach żydowskich. Prapremiera "Dybuka" odbyła się w grudniu 1920 roku - miesiąc po śmierci autora. Sztukę wystawiali w teatrze tacy reżyserzy, jak Jewgienij Wachtangow i Max Reinhardt. W 1934 roku w mediolańskiej La Scali grana była opera "Dibuk" z muzyką Ludovica Rocciego, po wojnie zaś na podstawie dramatu An-skiego powstały jeszcze dwie opery - Davida Tomkina (1951) i Michaela Whyte\'a (1962). Tekstem interesowali się także filmowcy. W 1938 roku Michał Waszyński nakręcił "Dybuka" w jidysz, w 1968 roku tekst An-skiego zaadaptował żydowski reżyser Ilan Eldad. W Państwowym Teatrze Żydowskim w Warszawie "Dybuka" wystawiano wielokrotnie: w 1957 roku w reżyserii Abrama Morawskiego, w 1970 w reżyserii Chewela Buzgana, a w 1973, 1990 i 2004 roku w reżyserii Szymona Szurmieja. W ostatnich latach po tekst An-skiego sięgali między innymi Krzysztof Warlikowski (dopełniając go utworem Hanny Krall), Agnieszka Holland, Andrzej Wajda, Paweł Passini czy Waldemar Zawodziński (również w Teatrze im. Jaracza).

Na tym bogatym tle przedstawienie Grzegorzka wydaje się propozycją zupełnie osobną. Kluczem do zrozumienia tego spektaklu jest deklaracja reżysera, sugerującego, że dybuk mieszka dzisiaj w Łodzi. Myślę, że jest coś na rzeczy. Wystarczy pierwszy lepszy spacer przypadkowo wybraną łódzką ulicą. Puste oczodoły okien skontrowane z fascynującymi architektonicznie, często zdemolowanymi przez czas fasadami kamienic i oniryczną kurzawą sprawiają wrażenie dekoracji niewidzialnego misterium. Ilekroć jestem w Łodzi, wędrując uliczkami i trotuarami, mam wrażenie, że ktoś podąża za mną. Trochę się tego boję, odwracam głowę, jednak nikogo nie widać. To tylko smog. Albo dybuk.

Łódź - pokazana zresztą w finale wprost - jest ważnym komponentem spektaklu. Bohaterowie sztuki przynależą do miejsca, w którym żyją. Miejsce (miasto) jest zaś trwałą częścią historii. A historia to w końcu kronika dziesiątek, setek, tysięcy i milionów śmierci. Zgony towarzyszą chrzcinom. Umarli błądzą wśród żywych. Dybuki dyktują nam sny.

Mariusz Grzegorzek najnowszym przedstawieniem udowadnia, że próba zaklasyfikowania go jako teatralnego specjalisty od kameralnych, małoobsadowych wiwisekcji egzystencjalnych paranoi była fałszywa. W "Dybuku" reżyser idzie jeszcze dalej niż w szeroko dyskutowanym Makbecie sprzed dwóch sezonów. Dwudziestu czterech aktorów na scenie, doskonały rytm, mądre przejścia. Mistyka, kabała i ludzkie namiętności zostały pokazane w efektownej plastycznej oprawie. Ten widowiskowy spektakl, dokładnie przemyślany zarówno od strony plastyki obrazu, wykorzystywanej kolorystyki, światła, muzyki, jak i gry aktorskiej, ogląda się z wielkim zainteresowaniem. Grzegorzek, również jako autor scenografii, nie byłby jednak sobą, gdyby nie zaproponował oryginalnej wizji tekstu An--skiego, rewaloryzującej wszystkie dotychczasowe adaptacje. Pamiętajmy, że "Dybuk" był najczęściej wystawiany jako feeria nieco tandetnej żydowskiej cepeliady. W głośnym krakowskim przedstawieniu Andrzeja Wajdy z 1988 roku, ze scenografią Krystyny Zachwatowicz, w Miropolu padał sztuczny śnieg, "latały" ptaszyska, w centrum miasteczka stała bożnica, szafa ołtarzowa do przechowywania Tory oraz osłaniająca parochet obficie zdobiona tkanina. Grzegorzek taktycznie unika tego typu łatwych skojarzeń, bo uniwersalizuje żydowską przypowieść. Zamiast oczywistych znaków ikonograficznych proponuje intrygujące plastyczne ekwiwalenty. Szklane misy z włożonymi weń wielkimi kamieniami albo geometrycznie rozpięte białe liny, symbolizujące kontury wyimaginowanej bożnicy.

Kostiumy autorstwa Grzegorza Gonsiora przywodzą na myśl nie tyle prace Chagalla, ile Kubina. Są przesadzone i wyrafinowane. Czerpiąc z estetyki ubiorów charakterystycznych dla żydowskiego sztetlu, wzbogacają je o futurystyczne, designerskie dodatki.

Zaproszony do udziału w "Dybuku" akordeonista Leszek Kołodziejski wybija rytm przedstawienia. Instrument - jak bohaterowie - krzyczy i płacze, uwodzi melodią, żeby jednym, urwanym bądź niedoskonałym, akordem skontrapunktować lub antycypować dotkliwe, graniczne wydarzenie (kreacja Barbary Marszałek) na sądzie rabinów przywołuje duszę Nysena, przyjaciela Sendera, a przybyły z zaświatów, okryty w białe płótno zmarły wije się i charczy, nie ma w tej scenie żadnej celebracji "dziadów" ani etnograficznych nawiązań do pokazywanej wprost fascynującej kultury żydowskiej - jest tylko wielka siła uniwersalnego znaku plastycznego, który w efekcie staje się stemplem egzystencjalnych ludzkich zmagań. W różnych kulturach, w każdym czasie. Zmarli wydają wyroki, ponieważ przekazują nam geny. Ale żywi zapominają o umarłych. Cena niepamięci jest wysoka.

"Dybuk" Grzegorzka jest przedstawieniem transgresyjnym. Przeszłość nie istnieje. Miejsce akcji jest umowne, podobnie jak środowisko, w którym rozgrywa się spektakl, realny jest tylko dybuk. Śmierć w nas. Reżyser świadomie korzysta z elementów klasycznego horroru. Nie chce jednak, wzorem podobnych tropów w kinie czy w teatrze, używać tych motywów dla zaznaczenia ironicznej postawy wobec opowiadanej historii. Przeciwnie, wzmacnia nimi obowiązującą w przedstawieniu tonację serio. Sceniczny horror Grzegorzka nie przeraża, wywołuje smutek i deprymujące poczucie współuczestnictwa w zbrodni, w której nie ma winnych, są tylko ofiary.

Mariusz Grzegorzek, wrażliwy i oryginalny filmowiec (jego najnowszy film - Jestem twój - będzie miał premierę jesienią), jest koneserem kina. Oglądając "Dybuka" w Jaraczu, satysfakcję sprawiało mi odnajdywanie w przedstawieniu scenograficznych bądź inscenizacyjnych elementów, dla których inspiracją były klasyczne filmy ekspresjonistyczne: twórczość Roberta Wienego, Friedricha Murnaua czy Fritza Langa. To zresztą sceny o wielkiej sile plastycznej. Świetnie poprowadzeni przez reżysera utalentowani aktorzy - Agnieszka Więdłocha i Marek Nędza - przypominają figury z horroru nie tylko wyglądem, przejmują również psychofizyczne cechy postaci z filmów grozy. Przewracanie oczami, przesadna gestykulacja, nienaturalnie modulowany głos - bardzo łatwo było o ośmieszenie takiego stylu gry, a jednak Grzegorzkowi jakimś cudem udało się obronić ten pomysł. Rewelacją przedstawienia jest także inny autorski patent reżysera. To chyba pierwszy Dybuk, w którym umarły Chanan wstępujący w Leę tworzy z ciałem dziewczyny jednię. Aktorzy, od momentu śmierci Chanana, są zrośnięci niczym syjamskie bliźnięta. Wspólnie mówią, krzyczą, spazmują.

Mniej trafionym konceptem wydały mi się natomiast towarzyszące tym zmaganiom wizualizacje filmowe. Najnowszy teatr nie tylko przyswoił projekcje jako integralną część przedstawienia, ale nadużywając tego chwytu - zamienił go w manierę. Rozumiem zamiar Grzegorzka: jego "Dybuk" miał niepokoić. Dlatego pokazywane z ekranu w nadnaturalnym zbliżeniu kadry figur i wykresów, astrologicznych symboli i map miały zapewne wywołać coś w rodzaju konfuzji widza. Oto dwie mikre postaci na scenie, zespolone w jedną figurę ludzką, zestawione z monstrualną fakturą muszli, drzeworytów lub graficznych wykresów. Na tym tle mistyczno-erotyczny dramat Chanana i Lei powinien wydawać się sprawą tym bardziej prywatną, przejmującą i dotkliwą. Tak się jednak, moim zdaniem, nie dzieje. Bardzo efektowny, ale nadużywany chwyt z projekcjami zaczyna w końcu męczyć i odwraca uwagę od tego, co najważniejsze w bohaterach i w atmosferze przedstawienia. A oto przecież idzie gra.

Chanan i Lea na pewno nie są wyłącznie postaciami pożyczonymi z kina, podobnie jak schorowany, miarowo uderzający laską rabin nie jest tu zapoznanym żydowskim fantazmatem - ta trójka to bohaterowie współcześni. Młodzi ludzie szukający spełnienia - perwersyjnego, wykraczającego poza kulturowe przyzwolenie, i stary człowiek, niepotrafiący przyznać się, że podeszły wiek nie oznacza wielkiej mądrości. Pytań jest coraz więcej, nadziei coraz mniej. Pewników w ogóle brak.

Stanisław Vincenz we wspomnieniowym eseju "Spotkanie" z chasydami pisał: "Widok [modlących się chasydów - przyp. ŁM] wciągnął mnie od razu w obcy świat. Jeszcze teraz wydaje mi się, jakbym wtedy zaglądał przez tajemnicze szpary poza ściany zwykłego, codziennego świata". Mariusz Grzegorzek, autor najnowszej teatralnej transpozycji "Dybuka", pokazuje świat, w którym stawiane są pytania o imponderabilia. Mędrzec Reb Azriel staje bezradny wobec siły przeznaczenia w tym samym stopniu, co opętana Lea i jej załamany ojciec. Ale bohaterowie łódzkiego "Dybuka" ciągle nie stracili ufności. Wierzą, że szczęście ich znajdzie, choćby i po śmierci. Azriel z Miropola miarowo kiwa głową, LeaChanan, połączeni w jedno ciało, pląsają po scenie. To także jest modlitwa.

Znamienne, że w tym rozwibrowanym spektaklu, pełnym dźwięków, atrakcyjnych wizualizacji i ekstrawaganckich kostiumów, najmocniej zapadają w pamięć krótkie momenty absolutnej, dotkliwej ciszy. Puste spojrzenie cadyka, bezradność Sendera, nieutulony żal Frade, niani Lei. Kiedy bohaterowie milczą - oznacza to, że nie potrafią zamknąć bólu w słowie. Henryk Elzenberg pisał niegdyś, że ludzie instynktownie boją się ciszy umysłu i uczuć. Milczenie wymaga od nas dojrzałości do spenetrowania własnego, głębokiego "ja". Bohaterowie "Dybuka" Grzegorzka mówią trochę za dużo, krzyczą może zbyt głośno, szarpią się namiętnie i gestykulują. Wiedzą przecież, że ich (nasze) głębokie "ja" to niemal wyłącznie czerń. Diabła nie uda się jednak zagadać.

Dybuk już tu jest.

Łukasz Maciejewski
Teatr 07/10
6 sierpnia 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia