"Kamienie w kieszeniach" w wyobraźni widza

rozmowa z Krzysztofem Stelmaszykiem

W sobotę 20 czerwca w Królikarni na pikniku kulturalnym "Gazety Co Jest Grane" pokażemy "Kamienie w kieszeniach" w wykonaniu Teatru Montownia.

O tym, jak powstawał ten nietypowy spektakl, o wzruszaniu widzów, proporcjach między powagą a poczuciem humoru, aktorskich zwątpieniach i wyjątkowej współpracy z Montownią opowiada reżyser przedstawienia Krzysztof Stelmaszyk.

Dorota Wyżyńska: Spektakl "Kamienie w kieszeniach" był wyzwaniem, eksperymentem. Autorka Marie Jones sugeruje w tekście, żeby dwóch aktorów zagrało po kilkanaście postaci. Ty postawiłeś Montowni poprzeczkę jeszcze wyżej: nie ma zmian kostiumów, charakteryzacji, scena jest prawie pusta. 

Krzysztof Stelmaszyk: Taką sugestię wyczytałem w tekście, w innych inscenizacjach zdarzało się, że aktorzy bronili się kostiumem czy charakteryzacją. Spodobała mi się ta propozycja pewnego rodzaju zabawy z widzem, próba poruszenia jego wyobraźni. Bo chodzi o to, aby te kostiumy, rekwizyty stworzyć właśnie w wyobraźni publiczności.

Aktorzy Montowni nie mieli wątpliwości?

- Mieli, ale ja ich mozolnie przekonywałem, że to jest możliwe. "Ten teatr ma się rozegrać w widzu. A widz ma na tyle czystą wyobraźnię, że nam pomoże" - mówiłem im.

Skoro dwie panie w kolejce opowiadają sobie historię z życia mieszkańców kamienicy i są w stanie to zrobić bez rekwizytów, zmieniając jedynie sposób mówienia, chodzenia, i to jest zrozumiałe, a może nawet czasem śmieszne, to dlaczego nam ma się nie udać.

Aktorzy Teatru Montownia mówią o tobie, że jesteś świetnym trenerem. I że masz "oko co do milimetra". 

- To miłe. Gdyby nie propozycja Montowni, pewnie nie odnalazłbym w sobie tyle siły, żeby wystartować w roli reżysera. Zaufali i nadzwyczaj chętnie wsłuchiwali się w moje uwagi. Czy jestem trenerem? Jestem praktykiem. Szkołę teatralną skończyłem już prawie 25 lat temu! 

Spektakl spotkał się ze świetnym przyjęciem. Ty też grałeś kiedyś w takim dwuosobowym przeboju, który nie schodził z afisza Teatru Współczesnego przez wiele lat. "Koniec początku" - jak napisał wtedy w "Gazecie Co Jest Grane" Roman Pawłowski - "Najlepsza farsa w mieście".

- "Koniec początku" to był rzeczywiście wyjątkowy hit. Myśmy to z Krzyśkiem Kowalewskim grali przez siedem lat. Rekordowa liczba przedstawień w Teatrze Współczesnym! Tamten tekst też z pozoru był bardzo prosty...

I też irlandzki!

- Pamiętam, że kiedy dostaliśmy egzemplarz i zobaczyłem raptem 20 stron nieskomplikowanego dialogu, nie wierzyłem, że coś się z tego uda wykrzesać. Historia była banalna - jeden pan pokłócił się ze swoją żoną, że on przejmie obowiązki domowe, a ona pójdzie w pole. Rzecz rozgrywała się na wsi irlandzkiej. I żona poszła w pole, a mąż zupełnie sobie nie radził. Na szczęście czy też nieszczęście pojawił się przyjaciel. Na czym polegał ten sukces? Myślę, że udało się nam dać widzom czystą, radosną zabawę. A ja odniosłem wtedy osobisty sukces, bo spotykałem ludzi, którzy byli na przedstawieniu, ale nie rozpoznawali mnie ze sceny. Miałem przyjemność, że udało mi się tak widza zmylić, a postaci nie utożsamić z konkretnym aktorem.

W "Kamieniach w kieszeniach" widać, że bardzo pilnowałeś, aby nie pójść w stronę gagów, aby nie przekroczyć tej cienkiej granicy między inteligentną, nieco poetycką komedią a ubawem po pachy.

- Ta opowieść w "Kamieniach..." jest prosta, ale ona ma szansę być wzruszająca, jeśli spojrzy się na nią z lekkim dystansem. Pilnowałem, aby nie utracić tego, co - myślę - jest tu najważniejsze: proporcji między powagą a poczuciem humoru. Pójście w gagi mogłoby odciągnąć uwagę publiczności i odebrać im przyjemność przeżycia tej miłej chwili w teatrze, podczas której widz ma prawo się wzruszyć, jeśli oczywiście tego chce.

W "Kamieniach..." irlandzka prowincja została zderzona ze światem filmowym z Hollywood. 

- Jest w tej sztuce wiele smaczków, które trafnie oddają relacje międzyludzkie, charakterystyczne nie tylko dla ekip filmowych z Hollywood. Marie Jones jest tu dosyć okrutna, pokazuje ten świat filmu jako pozbawiony skrupułów.

Powiedzmy, że tak się zdarza... Że przy rozpędzonej wielkiej machinie filmowej życie jednego człowieka jest czasem mało ważne. A kwiaty, które grają w filmie, niekoniecznie muszą trafić na pogrzeb jakiegoś tam statysty. Nieludzkie, bolesne, ale prawdziwe. 


Te ostatnie sezony były dla ciebie też bardzo dobre aktorsko. Miałeś okazję grać w kilku ważnych spektaklach, ostatnio w "Lekkomyślnej siostrze" Perzyńskiego w reżyserii Agnieszki Glińskiej, wcześniej w "Opowiadaniach dla dzieci" według Singera i "Nartach Ojca Świętego" Pilcha w reżyserii Piotra Cieplaka w Teatrze Narodowym. Czego ty jako aktor oczekujesz od reżyserów, z którymi pracujesz?

- Trudne pytanie. Oczekuję, że ten reżyser opowie historię, która ludzi poruszy, a ja będę w tym jednym z elementów. Że będzie szansa na to, aby dać radość choć jednemu widzowi. Że ta praca będzie przygodą...

Te przedstawienia, które wymieniasz, spełniały te warunki. Grając w nich, miałem dużą frajdę, chyba największą przy "Lekkomyślnej siostrze". Perzyński ma opinię czy raczej etykietę autora piszącego lekkie komedie tak jak Bałucki. Tymczasem on jest zdecydowanie bliżej Czechowa niż Bałuckiego. Pisał komedie, ale w sposób przenikliwy i bolesny pokazywał relacje międzyludzkie. 

Nasza "Lekkomyślna siostra" to przedstawienie kostiumowe, ale widownia została wkręcona. Nikt nie ma wątpliwości, że podobna rozgrywka rodzinna może mieć miejsce dziś, u nas w domach.

Na co chodzisz do teatru?

- Lubię chodzić do teatru, a gatunek nie ma znaczenia. Choć ostatnio bywało, że wybierałem się na przedstawienia okrzyknięte wydarzeniami, a doznawałem czegoś w rodzaju... niedosytu. Męczyło mnie to, więc spróbowałem sobie to jakoś wytłumaczyć. Gdybym miał poszukać istoty teatru... Co było na początku? Ktoś gdzieś w pieczarze zobaczył cień współtowarzysza. A tamten, który rzucał ten cień, zobaczył, że ten drugi coś zauważył. Pojawił się pierwszy widz. I pojawił się pierwszy aktor. Z czasem aktor zaczął opowiadać historie, bo ten widz chciał ich słuchać. Widz chciał, żeby się w nim zadziało coś wyjątkowego.

Gdybym miał szukać środka teatru, tobym go znalazł między receptorami zmysłów widza a jego duszą. Obraz może być najpiękniejszy, ale jeśli wyłączymy światło, to on dla nas nie istnieje.

I tu pojawia się niebezpieczeństwo. Kiedy widzę na scenie próbę wizualizacji mojej wyobraźni, instrukcję, w jaki sposób mam dotrzeć do mojego serca, to czuję się tak, jakby ktoś pozbawił mnie tego, co mi w teatrze daje najwięcej radości. 

Jeszcze inny przypadek, kiedy twórca pokazuje mi na scenie swoje wnętrze. Jeśli jestem zajęty reżyserem, to może się tak zdarzyć, że nie usłyszę historii.

Nie chcę przez to powiedzieć, że przeszkadza mi tu reżyser. Tylko ta delikatna próba przesunięcia środka teatru z widza na scenę, mam wrażenie, zuboża tego pierwszego. Nie mówię, że to jest nagminne, mówię o niebezpieczeństwie. 

A zdarzały ci się momenty zwątpienia w aktorstwo? Czy może wtedy, gdy zdecydowałeś się na kilka lat zostawić wszystko i wyjechać do Kanady?

- W szkole teatralnej miałem dwóch mistrzów: Zapasiewicza i Łomnickiego - dwie bardzo silne osobowości rozpięte na dwóch biegunach. Obaj bardzo mi imponowali, uległem i jednemu, i drugiemu. Ten moment zwątpienia przyszedł w momencie, kiedy dostałem rolę w spektaklu "Ja, Feuerbach" z Tadeuszem Łomnickim w roli głównej. Liczyłem, że on da mi szansę na większą samodzielność przy budowaniu postaci. A tymczasem zagrałem pod jego dyktando. Byłem z tego tak niezadowolony, że któregoś dnia powiedziałem: "dość". Pamiętam ostatnie moje przedstawienie "Ja, Feuerbach". Była taka scena w spektaklu, że tytułowy bohater przydusza mojego. Łomnicki pochylił się nade mną i powiedział mi do ucha, poza tekstem, "widzisz, jak pięknie gram, k..., żebyś nigdy tego nie zapomniał".

Nie zapomniałeś?

- Nie zapomniałem. Nie obraził się, że wyszedłem z jego przedstawienia. Nie obraził się, że wyjeżdżam, spotkaliśmy się zresztą potem w Kanadzie. Potrzebowałem tego wyjazdu, żeby się poodklejać, poszukać siebie. Ale wróciłem.

"Kamienie w kieszeniach" to była offowa produkcja, najpierw grana w Centralnym Basenie Artystycznym, potem na scenie Teatru Małego.

- Teatr Montownia świetnie się odnajduje w tych offowych warunkach.

I ty chyba też, bo zaraz potem przygotowaliście razem kolejny spektakl "Edmonda" według Mameta.

- "Edmonda" robiliśmy tak, jak na offową produkcję przystało - w ekspresowym tempie, próbując gdzieś po piwnicach. To trudny tekst, jak się dowiedziałem już po rozpoczęciu prób - podobno niesceniczny. Opowiadamy o facecie, który gubi się w swoim związku. Próbuje się z tego wyzwolić, próbuje być otwarty, czysty, szuka miłości. Ale znów uderza głową o ścianę. 

Powiem tylko tyle, że po tych dwóch spotkaniach z Montownią chłopaki wciąż chcą ze mną pracować, a ja nadal z nimi.

"Kamienie w kieszeniach" - sobota, godz. 19, Królikarnia, wstęp wolny.

Dorota Wyżyńska
Gazeta Wyborcza Stołeczna
20 czerwca 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia