Kapitan Nut non fiction

"Żeglarz" - reż. Jerzy Klesyk - Teatr Polski w Warszawie

Bywają sztuki, które w pewnych okolicznościach nabierają szczególnej aktualności. Taką jest Żeglarz Jerzego Szaniawskiego, traktujący o trwałości i kruchości mitu pomnikowej - dosłownie - postaci bohaterskiego kapitana Nuta, który de facto okazuje się nie być ani bohaterem, ani świętej pamięci, ani kryształowego charakteru, ani szczególnych cnót

Ale przecież to wszystko nie jest w stanie zburzyć jego utrwalonej w powszechnej świadomości legendy. Mit bowiem żyje własnym życiem, nie może być rozpatrywany w kategoriach logicznych, za to może służyć do oceny postępowania innych. Finał, jakim jest odsłonięcie pomnika w pięćdziesiątą rocznicę rzekomej śmierci kapitana, pozostawia widzów pełnych wątpliwości, czy ma zwyciężyć prawda, czy zbiorowa potrzeba ideału.

„I ni z tego, ni z owego – będzie Polska na pierwszego”. To słowa legionowej piosenki, które przytoczył marszałek Józef Piłsudski w 1925 roku na zjeździe legionistów, na trzy miesiące przed premierą Żeglarza. I rzeczywiście – splot wydarzeń, które przyniosły niepodległość w 1918 roku, był tak nieprawdopodobny, tak trudny do przewidzenia, że zaskoczył wszystkich. Ten, któremu Rzeczpospolita zawdzięczała wolność, miał teraz prawo i tytuł do sprawowania władzy. Trzeba było więc stworzyć legendę, mit założycielski, wskazać tę jedną, najważniejszą postać i fakt. Czy był to Józef Piłsudski i jego czyn legionowy, czy też może działalność wśród ludu Narodowej Demokracji, a na polu militarnym generał Józef Haller, który ze swą Błękitną Armią stał u boku zwycięskiej Ententy? I tak jedni usiłowali budować legendę, drudzy lustrować bohatera przeciwników i tworzyć na kontrze własną. Piłsudski więc będzie austriackim agentem, a Bitwa Warszawska została wygrana dzięki wstawiennictwu Najświętszej Panienki. Z okazji dyskusji nad Grobem Nieznanego Żołnierza poseł PPS-u Herman Lieberman wołał do posłów prawicy: „Panowie chcą przy okazji zająć się grobem dla jednego, bardzo dobrze znanego żołnierza”. Marszałek już od dwóch lat zaszył się bowiem w Sulejówku i wydawało się, że jest politycznie skończony. Teraz wystarczyło tylko zniszczyć jego legendę. Polityka to przecież wojna na symbole.

Na takim tle Żeglarz musiał być odbierany jako sztuka polityczna. Nawet jeżeli w ukazujących się wówczas recenzjach z prapremiery, danej 6 listopada 1925 roku w Teatrze Narodowym w reżyserii Stefana Jaracza, nie było to explicite wyrażone, to jednak ogólne pytania o wymiar i funkcje legendy mocno znaczyły wstawione w kontekst bieżącej polityki. I dzisiaj przecież sztuka ta brzmi politycznie, i dzisiaj zwraca uwagę na polityczne aspekty legendy i antylegendy. Gdy słucham ze sceny Teatru Polskiego słów: „Zarobimy dobrze. A zarobimy dobrze, bo ludzie to kupią... A ludzie kupią dlatego, bo ludzie lubią, gdy się bliźniego z imieniem i nazwiskiem obniży”, to jakbym słyszała słowa posła Jacka Kurskiego: „ciemny lud to kupi”. I na myśl przychodzą mi książki Domosławskiego o Kapuścińskim czy Gontarczyka o Wałęsie. A piszę tuż przed smoleńską rocznicą i w ogniu sporów o pomnik prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Wydarzenia roku 1989 były równie niespodziane jak te z roku 1918. I ni z tego, ni z owego niepodległość wyszła z tego.

A wracając do rzeczy – zastanawia, dlaczego po 1989 roku nikt nie sięgnął po Żeglarza, nikt go nie przeczytał w nowym kontekście, nikomu nie przyszło do głowy, że w poetyckiej na pozór „szaniawszczyźnie” może się kryć prowokacyjny pazur, że można z tego dramatu zrobić komedię z podtekstem politycznym. Sztuki Szaniawskiego miały w XX wieku swoje nawet nie pięć, ale dziesięć minut, bo od premier dawanych po całej Polsce na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych aż się roiło. Ostatnie dotąd przedstawienie wyreżyserował w Teatrze Telewizji Wojciech Solarz w 1986 roku. Rolę Jana, który pragnie odbrązowić legendę, grał wówczas u boku Jana Świderskiego Andrzej Seweryn. Nie dziwi zatem, że akurat on sobie o sztuce przypomniał. Zastanawia też, że publiczność obecna odbiera spektakl Jerzego Klesyka ewidentnie w kategoriach komedii. Na ile ja ten dramat pamiętam z młodości, to kojarzył mi się nie z zabawą, lecz z pewnym patosem, choć autor komedią go przewrotnie zamierzył i nazwał. Teraz skojarzenia z obchodami, oficjalnymi i alternatywnymi, wywołują oczyszczający śmiech. I to jest zdrowe, mało tego, bardzo potrzebne.

Od początku na niewielkiej scenie dominuje ogromny gipsowy posąg pomysłu Magdaleny Maciejewskiej – nawiązanie, świadome bądź nie, do kaliskiej inscenizacji Konrada Swinarskiego z 1955 roku. Pracownię młodego rzeźbiarza nawiedzają niespodzianie filary miejskiego społeczeństwa – Przewodniczący (Jarosław Gajewski), Rektor (Zbigniew Lesień) oraz Admirał (Krzysztof Kumor) – by omówić szczegóły zbliżającej się uroczystości odsłonięcia pomnika w pięćdziesiątą rocznicę śmierci na tonącym okręcie bohaterskiego kapitana Nuta. Idyllę zakłóca niezapowiedziany powrót Jana, młodego historyka, narzeczonego siostry rzeźbiarza. W tej roli debiutuje tegoroczny absolwent łódzkiej szkoły filmowej, Marek Nędza. Już od progu, zorientowawszy się w sytuacji, zaczyna odbrązawiać legendę, gdyż całą swą wyprawę poświęcił na poszukiwanie śladów kapitana. Na dowód obrazoburczych tez – przede wszystkim faktu, że Nut wcale nie zginął, tylko tchórzliwie uciekł w szalupie z podpalonego przez pijanego marynarza statku – przywodzi starego marynarza Falę. Stopniowo odsłania przed nami autor coraz więcej szczegółów: tajemniczy starszy człowiek, Paweł Szmidt, okazuje się nie tylko byłym kapitanem Nutem, ale i dziadkiem Jana. Ten nie daje się przekupić ani przyszłym spadkiem, ani obietnicami lokalnych VIP-ów. Rezygnując z wydania drukiem paszkwilu na Nuta (koniunkturalnego Wydawcę zagrał zabawnie Piotr Cyrwus), postanawia wyjawić całą prawdę w przemówieniu na zakończenie szumnych uroczystości. Ostatnie pełne humorystycznych dialogów o kulisach organizacji jubileuszu sceny dzieją się w restauracji Doktorowej, skąd jest doskonały punkt obserwacyjny na plac. Oglądamy zbierających się przy wtórze orkiestry dętej uczestników „za biletami” i grubych ryb na trybunie honorowej oczami dwóch subretek-kelnereczek (granych z wdziękiem przez młodziutkie absolwentki warszawskiej Akademii Teatralnej, obie Marty: Srokę i Chyczewską).

Rola Jana jest trudna, bo to postać przypisana retoryce raczej niż erotyce, młody człowiek z marmuru, słowem – niełatwo go przekonująco odegrać. Dlatego debiutant wypadł sztywnawo, choć szlachetnie. Trójca ojców miasta – do zjedzenia i boków zrywania. Zwłaszcza ruchliwy, ulizany i sprytny Jarosław Gajewski. „Muszę mieć tysiąc rąk, tysiąc nóg i przynajmniej dwie głowy” – powtarza, i tyle ich ma. Tadeusz Wojtych jako Stary Marynarz stworzył swego rodzaju parodię Starego Wiarusa: ustawicznie pijany pręży się tylko przed swym, również gustującym w trunkach, dawnym kapitanem, dziś cywilem. Nadzwyczajnie podobała mi się ta rola dawno niewidzianego na scenie Zdzisława Wardejna. O ile Nut-Świderski był wobec Jana natrętnie perswazyjny, a przez to dość jednoznaczny jako obrońca własnej legendy, o tyle Wardejn gra swego bohatera lekko, autoironicznie, do partnera i wnuka odnosi się z czułością i wyrozumieniem, nie forsuje swego zdania, wtrąca jedynie uwagi, które młodego hunwejbina Jedynej Prawdy zmuszają do zastanowienia. Podobała mi się też pełna minoderii i kobiecych pretensji Doktorowa Olgi Sawickiej.

Bywają średnie przedstawienia, które stawiają ciekawe pytania. Takim jest Żeglarz w reżyserii Jerzego Klesyka. To czwarta premiera w Polskim za nowej dyrektury. Rozbieg był długi i przez płotki, zespół wciąż wydaje się niedotarty i nierówny, ale pod względem repertuarowym teatr zaczyna wychodzić na prostą (oby nie było więcej takich pomyłek, jak reaktywacja marnej śpiewogry Aleksandra Fredry).

Nazwa Teatru Polskiego zobowiązuje nie tylko do umieszczania w repertuarze ważnych dla kultury polskiej dramatów, ale też do zajęcia się sprawami dla Polski ważnymi – czyli połączenia tradycji z polityką. Tak było w spektaklu Polacy, tak się dzieje w Żeglarzu, i ta droga wydaje mi się dobra, choć z pewnością pod górkę i nie prosta. Ale instynktownie wierzę w gust i pryncypia Andrzeja Seweryna, którego plany repertuarowe są ambitne i ciekawe. Kibicuję.

Hanna Baltyn-Karpińska
Teatr
20 czerwca 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...