Karkołomna walka z Mesjaszem

"1666" - reż. Michał Zadara - Teatr Żydowski w Warszawie

Historia samozwańczego Mesjasza, sefaradyjskiego Żyda, kabalisty Sabbataja Cvi ze Smyrny (1626-1676), w przeddzień dojścia Hitlera do władzy zainspirowała Isaaca Singera do napisania swojej pierwszej powieści pt. Szatan w Goraju, odsłaniającej mechanizmy sekty, niebezpieczeństwo fałszywych proroków i głoszenia zwodniczych idei o potędze i raju na ziemi. Próba przeniesienia jego opowieści o żydowskim miasteczku owładniętym "mesjańską" rewolucją na deski teatralne, którą podjął Michał Zadara, jest karkołomna i nieco nieudolna, ale zarazem rewolucyjna

Teatr Żydowski stał na straży tradycji, tworzył coraz bardziej odległe, przykurzone rekonstrukcje minionego świata. Dzięki Zadarze, nie tracąc klimatu, ale bez sentymentalizmu – zabrał głos w sprawie współczesności.

1666 to rok, w którym miało nastąpić zbawienie. Sabbataj Cvi ogłosił się Mesjaszem, Bogiem wcielonym, nauczał o odkupieniu przez grzech i odrzuceniu prawa żydowskiego oraz praktyk ascetycznych, które odtąd miały być wyrazem niewiary i bluźnierstwa. W końcu jednak, zamknięty w sułtańskiej twierdzy, przeszedł na… islam. Niemniej, znalazł wielu naśladowców, w tym  Jakuba Franka, którego sekta (wielu z frankistów nawróciło się później na chrześcijaństwo), zasłynęła z palenia Talmudu, orgii, zamieniania się żonami…

Te rewolucyjne idee oraz wiadomość o tym, że przyjdzie Mesjasz, docierają do małego, skostniałego miasteczka na Kresach Wschodnich. Tu wszyscy wszystkich znają, wszyscy o wszystkich wiedzą, wszystkich obowiązują ścisłe przepisy religijne i ostre restrykcje dotyczące życia seksualnego, a kobieta wykształcona to zjawisko niezwykłe. I nagle pojawiają się posłańcy Mesjasza, z których najniebezpieczniejszy okazuje się Gedale, ucharakteryzowany w adaptacji Zadary na gejowskiego aktywistę, a wzorowe, nudne miasteczko, nękane przez kozaków, staje się Sodomą… Temat niezwykle barwny, pobudzający wyobraźnię. Pytanie tylko, na ile reżyser wykorzystał drzemiący w nim potencjał? Niestety żaden z bardzo plastycznych, dynamicznych opisów Singera (jak na przykład opis rzezi dokonywanych przez Chmielnickiego), nie znalazł odzwierciedlenia na scenie. Wszystko zostało jedynie zreferowane, a niekiedy nawet tylko odczytane, w typowej dla Zadary surowej, oszczędnej, postindustrialnej i współczesnej scenerii. Przestrzeń przypominała nieco bar mleczny, aktorzy siedzieli przy stolikach, towarzyszyły im  dziwne sprzęty, wieszaki na ubrania, gra „piłkarzyki”.

Idea przerywania opowieści o dziejach mieszkańców fatalnego Goraju zapomnianymi piosenkami w jidisz przy akompaniamencie fortepianu i szmoncesami z Mistyki finansów Juliana Tuwima była ciekawa. Chwilami jednak charakterystyczne żydowskie dowcipy o pożyczaniu pieniędzy przez ludzi i kraje oraz odniesienia do teraźniejszej sytuacji światowego kryzysu wydawały się na siłę „przyłatane” do przedstawienia, jakby reżyser chciał za dużo powiedzieć w jednym, krótkim spektaklu, w bardzo uproszczonej, schematycznej formie, albo jakby do końca nie zdecydował, o czym tak naprawdę ma być jego 1666, jaka jest przewodnia myśl. Czy ma być to ostrzeżenie przed fałszywymi prorokami? Czy ukazanie, że bieg historii tak naprawdę nic nie zmienia, a ludzkość staje wciąż przed tymi samymi zagrożeniami? A może ma być to ostrzeżenie przed rewolucją, odrzuceniem wartości moralnych, hedonizmem, konsumpcjonizmem? Trudno powiedzieć, ponieważ reżyser ukazuje w krzywym zwierciadle każdą postawę. Ironicznie, krytycznie, prześmiewczo, ale bez nutki sympatii, ukazuje zarówno rewolucjonistów, którzy spółkują z kozami, jak i obrońców starego porządku, którzy są zacofani, nieżyciowi, uniemożliwiają jakikolwiek postęp.

Największą wadą spektaklu Zadary jest chyba jednak jego „nieteatralność”, statyczność. Twórcom w pogoni za brechtowskim zrywaniem iluzji w imię prawdy, nie udało się porwać widza, zaangażować go emocjonalnie. To, że uczucia i działanie na scenie mógł sobie tylko wyobrazić, nie ułatwiało mu zmagania ze specyfiką żydowskiej kultury, języka. Nie pomogło ukazanie, że zmagają się z tym sami twórcy (w pewnym momencie jedna z postaci gdy mowa o rytualnym rzeźniku, szojchecie, pyta: „Szojchet? A co to jest szojchet?”). Zresztą sami aktorzy zmagają się z trudem z konwencją narracji w trzeciej osobie. Płytkim łącznikiem między teraźniejszością a przeszłością wydaje się moment, tuż po rozpoczęciu spektaklu, kiedy aktorzy, przerzucający się szmoncesami, proszą widzów o wyłączenie telefonów komórkowych. 1666 przypomina wykład edukacyjny, pisany specjalnie z myślą o Festiwalu Warszawa Singera. Szkoda. Pozostaje uczucie niedosytu i żalu, że została zmarnowana szansa na ciekawszy spektakl.

Zuzanna Liszewska
Teatrakcje
21 września 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...