Kicz na scenie rodem z hipermarketów

rozmowa z Janem Klatą

Z reżyserem Janem Klatą, przed sobotnią premierą spektaklu "Kazimierz i Karolina" w Teatrze Polskim we Wrocławiu, rozmawia Marta Wróbel

Mówi Pan, że artysta potrzebuje pokarmu i przeciwnika. Jaki był przeciwnik przy pracy nad sztuką Ödöna von Horvátha?

Proszę tu spojrzeć (reżyser pokazuje na nasze odbicie - przyp. M.W.). To jest mój przeciwnik.

Media czy Pan sam?

Żyjemy w wielkim gabinecie krzywych luster. Nikt nie robi takiej krzywdy innym, jak sam sobie. Czyli komuś, kogo najbardziej kocha. To właśnie jest najbardziej dojmujące oblicze tekstu austriackiego dramatopisarza. Tutaj jest przeciwnik. (Klata wskazuje na siebie).

Co sprawiło, że zainteresował się Pan tą sztuką?

Dramat Ödöna von Horvátha o rozpadzie związku urzędniczki i szofera w dobie Wielkiego Kryzysu mówi o tym, w jaki sposób jednostki funkcjonują w społeczeństwie masowym. I jak w tym wszystkich próbują ocalić swoje uczucia i indywidualność. To temat uniwersalny. O tym zresztą opowiadał też Witkacy i kilku innych wspaniałych dramatopisarzy. Von Horváth pisze w sposób przemyślny, kunsztowny, śmieszny, a jednocześnie brutalny i przerażający. Ma świetne wyczucie języka. "Kazimierz i Karolina" to jeden z najważniejszych tekstów dramaturgi niemieckojęzycznej. Co sezon w którymś w niemieckojęzycznych krajów wystawiana jest jakaś istotna interpretacja tego tekstu. Za każdym razem jest inna od poprzedniej, co też świadczy o jakości dramatu. Dlatego nie dziwi, a nawet cieszy mnie fakt, że sztuka, tym razem w reżyserii Gábora Zsámbéki, polską prapremierę miała na początku października w Teatrze Narodowym w Warszawie.

Opublikowany w 1932 r. dramat "Kazimierz i Karolina" jako jeden z pierwszych traktował o rodzącej się wtedy kulturze masowej. Do dziś jej temat poruszany był wielokrotnie. Jest sens znów do niego wracać?

O miłości, nienawiści i przemocy też mówi się od dawna, co nie znaczy, że mamy się tymi tematami nie zajmować. Widzowie ocenią, czy wraz z Moniką Muskałą - autorką przekładu i dramaturgii, wnieśliśmy coś nowego do dyskusji o popkulturze.

Bardzo często monitoruje Pan w swoich spektaklach popkulturę. Odnoszę wrażenie, że łączy z nią Pana relacja na granicy miłości i nienawiści. Jak będzie w "Kazimierzu i Karolinie"?

To jest jak z powietrzem. Nie potrafię bez niego funkcjonować, nawet jeśli jest zanieczyszczone. Ale nie noszę cały czas butli tlenowej. Widz też jest w tym powietrzu zanurzony. W końcu chodzimy tymi samymi ulicami.

Na scenie widzę dużo kiczu: fluorescencyjne palmy, złote ściany, automaty z batonikami.

Kiedy pani wejdzie do jakiegokolwiek marketu, czeka panią orgia rozrywkowo-zapomnieniowa. Widok będzie podobny. Co my tu mamy? Jest chleb (Klata pokazuje na batoniki i lody w automatach). Trzeba wrzucić monetę, żeby go dostać. Jak się dobrze poliże, będzie smakować.

I aktorzy liżą.

Liżą. Mamy tu igrzyska, można zapomnieć o swoich problemach. Mamy szafę grającą, przy której bohaterowie szukają ułudy w tańcu z partnerem.

Przejdźmy od popkultury do polityki. Pana teatr właściwie zawsze jest polityczny. Są w nim echa aktualnych wydarzeń, jak choćby w "Rewizorze" i "Szajbie". Teraz będzie podobnie?

Kiedy pracuję nad spektaklem z dobrze znanym mi, jak teraz, zespołem, wszystko może się zdarzyć. A teatr ma być polityczny. Jest po to, żeby widz wiedział, co się dzieje, a potem dawał wyraz swoim wnioskom na forum publicznym. A nie szukał zapomnienia od problemów i zamykał się w wieży z kości słoniowej.

Marta Wróbel
POLSKA Gazeta Wrocławska
22 października 2010
Portrety
Jan Klata

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia